piątek, 29 maja 2009

Wywiadówki

Jakąś awersję mam do wywiadówek, zawsze miałam jako uczennica i jako rodzic też mam. W żadnym kontekście mi się nie podobają. Pewnie, że wysłuchać można – szczególnie jak dzieci należą do gatunku „potworus domus”, a nie „potworus notoricus tragicus”. Niemniej jednak zawsze wezwanie na zebranie wzbudza we mnie wewnętrzny sprzeciw. I tego się będę trzymać. Kiedyś przeszłam załamanie nerwowe jak siedząc na wywiadówce zaczęłam liczyć ileż to jeszcze lat będę zmuszona na te spotkania chadzać – wyszło mi wtedy, że już chyba do końca życia. Wczoraj poprosiłam moje najstarsze dziecko, żeby mnie wyręczyło. Usłyszałam, że on nie będzie chodził na zebrania do moich dzieci. Wkurzyłam sie lekko i odrzekłam, że jak tak to ja do jego dzieci też chodzić nie będę (pomna oczywiście tego, że niejednokrotnie prosiłam swoją mamę, żeby poszła ze mną, bo żaba nie jestem i się nie rozerwę). Może on będzie miał milusiego jedynaka, który będzie sprawiam mnóstwo problemów wychowawczych. Z obserwacji wiem, że właśnie rodzice takich dzieci czują się zwolnieni z obowiązku chodzenia na zebrania do szkoły.
A swoją drogą, tym razem fajnie było. Gimnazjaliści deklamowali (straszna ilość dzieciaków ma wady wymowy i zrozumieć nic nie można było), młodsza młodzież śpiewała, a małe dzieciaczki pląsały wdzięcznie i z zaangażowaniem po scenie, a wszystko to przy akompaniamencie rozwrzeszczanych niemowlaków. Bo to dzień mamy tak uczczony został i łezka w oku się zakręciła. Dzięki Wam moje potworusy domusy.

środa, 27 maja 2009

Ekologiczna - dynamiczna

Wróciłam do domu kompletnie wypompowana, po setnym telefonie od własnej matki, że na burzę się zbiera i ona się martwi i gdzie ja jestem i może jak mnie już nie ma to proszek do prania bym zakupiła. Po całym dniu wysłuchiwania w pracy historii jakie to straszne przejścia mieli fachowcy robiący remont łazienki u mojej szefowej. Po drodze ślubnego odebrałam ze szkolenia i hajda do domu. A tutaj jak zwykle problemów całe multum i wszystkie czekają aż przekroczę próg domu, ani chwili dłużej, bo się przedatują.
Załatwiam szybko wszelkie wątpliwości każąc się odczepić całej czeredzie i próbuję spożyć jakiś posiłek. Ale mój wzrok przykuwa widok za oknem, na terenie zielonym sąsiadów jakiś ruch, ludzie zbierają przesuszoną już mocno trawę (sianko znaczy się). Ocknęłam się, bo chyba zwieche zaliczyłam i już mam sobie odpuścić, bo co to ja nigdy nie widziałam jak się siano zbiera? Jak mój wzrok pada na panią starszą, która sztukę niesamowitą wykonuje – z pobocza drogi pobiera sianko i subtelnie stara się ominąć przy tym porzucone przez jakiegoś niechluja papiery i inne odpadki nie ulegające natychmiast biodegradacji. Ale cholerne śmieci, ani myślą poddawać się onym zabiegom. Trzymają się trawy jak nie wiem co, a chwilami nawet jakby podążały śladem osoby tak skrzętnie je omijającej.
Kobieta wyraźnie się takim stanem rzeczy zirytowała i korzystając z grabeczek trzymanych w dłoniach zdecydowanym ruchem przemieściła odpadki w inne miejsce. Widocznie jednak spadły nie tam gdzie potrzeba i raziły zmysł estetyczny pani starszej, bo po chwili namysłu znów znalazła się koło upierdliwych przedmiotów i prowadząc ciężką wewnętrzną walkę popartą ciężką pracą umysłową wepchnęła śmieci za słup telefoniczny. I wyraźnie zadowolona ze swoich działań oddaliła się w celu dalszego pozyskiwania sianka.

Jak z reklamy

Z tymi biedronkami w reklamie pewnego samochodu to sama prawda.
To nie są biedronki a omomiłki, ale cały ogród mi zaparowały.

Anielska cierpliwość




- Podaj mi jeden powód dla którego miałabym jej nie zamordować – powiedziałam do mojego syna, maksymalnie już wkurzona na najmłodsze ze stada. – Bo jest Twoją córką – podpowiedział nieśmiało pierworodny. No i nie zamordowałam.
Za to w dzień matki usłyszałam spowiedź małej. – Bo wiesz mamusiu, ja jestem ostatnio bardzo niegrzeczna i nie słucham i krzyczę, bo dojrzewam. Pani mi powiedziała – oświadczyła, wyraźnie z siebie zadowolona.
- Znaczy, że jak przestaniesz się przepoczwarzać, to będzie lepiej? – Aa tego nie wiem – zabezpieczyła tyły młoda i dała mi w prezencie bukiet bratków zerwanych na ogrodzie i laurkę serduszko. Za to średnia z trudem znalazła chwilkę w przelocie na uwieszenie się na mojej szyi i wybełkotaniu (buzia była pełna jedzenia) – Wszystkiego najlepszego.
- Jak Ty z nami wytrzymujesz? Zapytał synuś.
- Powiem tak – odrzekłam – Nie jest łatwo

czwartek, 21 maja 2009

Poznajemy świat

No to wysłałam moje średnie dziecię na dwudniową integrację klasową. Nad jezioro pojechali, miejmy nadzieję, że w okolicy chociaż jakieś niezdrowe żarcie sprzedają, bo wszystko wskazuje na to, że pogoda nie będzie dla nich zbyt łaskawa, deszcz na zmianę z deszczem i ... komarami. Kiedyś spędziłam takie wczasy z rodzicami. Nad morze wyjść się nie dało, bo wiatr urywał głowę, a deszcz i niskie temperatury skutecznie zniechęcały do spacerów. Siedzieliśmy więc we czwórkę (moi rodzice, ja i mój brat) w pokoiku wielkości schowka na miotły i graliśmy w oczko i to na pieniądze, bo i tak nie było ich gdzie wydać. Za to moje najmniejsze jedzie jutro do zoo. Moja wycieczka szkolna do zoo skończyła się oglądaniem słonia z przypadłościami skórnymi, zamkniętych na głucho bud z popcornem (w tych czasach tylko w zoo można go było nabyć) oraz awanturą jaką zrobiły pawiany, które uwolniły się z wybiegu i szarpiąc za ciuchy zeschizowane dzieci, wydzierały im z rąk lizaki koguciki, jedyną atrakcję tego dnia.

Liczę, że te ich wyprawy będą miały tylko takie przypadłości, bo inaczej nie ręczę za siebie.

Dzień życzliwości

- Właściwie niepotrzebnie brałam parasolkę – stwierdziłam po raz dziesiąty obijając się w aucie o tego grzmota.
- Może lubisz – przyczepił się mój ślubny.
- Aaa, już sobie przypomniałam. Zabrałam ją po to, żeby w razie czego mieć Ciebie czym zdzielić.
- Mnie? A za co?
- Za co, za co – wkurzyłam się lekko – Nigdy nie zrobiłeś nic bezinteresownie?
Ale pomyślałam sobie, że właściwie dzisiaj nie miałabym za co, wstał już po pierwszym budzeniu, nie był zaczepno-obronny, nie klął na innych użytkowników drogi i nawet na czas się wybraliśmy. Wychodzi na to, że jednak bezinteresownie. :D

środa, 20 maja 2009

A tort wyglądał tak


Jak to jest zrobione

Obiad
Mamusiu, dlaczego ja nie mam niebieskich oczu tak jak ona (ona to siostra, która natura wyposażyła w takie)? – Cóż dziecku odpowiedzieć, że listonosz nie miał niebieskich. Może nie zrozumieć, bo przy każdym zbywczym lub sarkastycznym stwierdzeniu trzeba wprost mówić, że to właśnie sarkazm jest, bo padają pytania dodatkowe. Tłumaczyć zawiłości genetycznych rozwiązań czy zignorować. Moja najmłodsza, niestety, ma w zwyczaju drążyć temat do upadłego.
Twoja siostra odziedziczyła cechy Waszej babci (mojej teściowej znaczy się) i dlatego ma takie oczy. Cała zresztą jest jak moja teściowa, nawet cechy charakteru się w niej same obudziły, bo od babci raczej przejąć nie mogła. Zbyt długo nie było jej dane cieszyć się posiadaniem kompletu babć.
- A czy mogę sobie szczurusia kupić? – W pierwszej chwili mam wrażenie, że w innej bajce wylądowałam, straciłam całą czujność i o mały włos nie wyraziłam zgody.
- Nie – oponuję zdecydowanie – Żadnych szczurusiów. Dziecię z tej okazji wyprodukowało dwie dyżurne łzy wielkości porządnego grochu i przechowywało je na policzkach przez długi czas.
Wieczorem na lodówce pojawił się nowy rysunek. Zwierzątko zupełnie przypominające szczura, a żeby wątpliwości nie pozostawiać opatrzony podpisem SZCZURUŚ.
Udawałam, że obrazka nie dostrzegam, a temat uważam za zamknięty.
Kolacja
Młoda nie wytrzymuje – A dlaczego nie mogę mieć szczurusia? – I łzy startują już na początku rozmowy. Nie chcąc się pastwić nad upierdliwym dziecięciem, długo i zawile tłumaczę, że babcia (ta druga) panicznie boi się gryzoni, a o szczurach nie chce nawet słyszeć. Że to kolejny obowiązek, bo to żywe stworzenie (tutaj oburzenie, że zawsze zwierzaki są dopatrzone). Tutaj mi się Hopek przypomina, który zanim się rozchorował zdechłby z głodu, pragnienia i brudu gdybym do niego nie zaglądała, ale za to uprawiałby (przez krótki czas) sporty ekstremalne.
Koniec rozmowy zalany morzem łez i stwierdzeniami z cyklu „bo ja chcę”.
Poranek
Lodówka zawieszona rysunkami tak, że nie mogłam jej znaleźć (lodówki znaczy się). Na wszystkich wiadomo co. Szczuruś w różowej sukience, Szczuruś z długimi rzęsami, szczuruś bawiący się z małą dziewczynką.
Wojnę o szczurusia wygrałam, chociaż trwała kilka miesięcy. teraz czeka mnie batalia papugowa.

wtorek, 19 maja 2009

Eksperyment

W czasach głębokiego niczego w sklepach dostałam od koleżanki odżywkę ziołową do włosów. Kłaki długie były i nadwyrężone codziennym kontaktem z lokówką, to taka odżywka czemu nie. Instrukcja obsługi jakoś rozczytałam, wyprodukowałam glajdę i wywaliłam zawartość miski na głowę. Później jakiś worek, ręcznik i zegarek. Korzystając z dobrej rady koleżanki przetrzymałam to coś na głowie dużo dłużej niż zalecano (bo ponoć efekt będzie piorunujący). Dobrze, że mi na klatę nie pokapało, bo może i tutaj by mi włosy wyrosły. Mikstura, poza klapciastą konsystencją, wstrętnie śmierdziała. Ale czego się nie robi dla urody? Wiadomo – człowiek w wieku nastu lat, ma takie parcie na urodę, że coś okropnego. A czasy takie nieprzychylne były, w szkole krótkie paznokcie (o lakierze bezbarwnym nie było mowy co dopiero o tipsach), strój mundurowy oraz włosy w naturalnym wydaniu (chyba najlepiej tłuste i przyklejone do twarzy, ale aż tak nikt nie wnikał).
Zatem po godzinie udręki zdjęłam worek z głowy i wypłukałam włosy. Już zabarwienie rozrzedzonej wodą papy dało mi do myślenia, ale przecież to tylko odżywka. Całe zło z moich włosów zostało wygnane ziołami i teraz tylko burza pięknie odnowionych włosów będzie cieszył moje oczy i duszę.
- Masz marchewkową głowę - zakomunikował mi brat, gdy wyszłam wreszcie z łazienki.
Pewnie jaja sobie robi – pomyślałam i spokojnym krokiem, lekko zresztą obrażona podreptałam przed lustro w przedpokoju. Ciemnawo tam było, bo przedpokój prawie 6 metrów miał i zero naturalnych dopływów światła. Zerknęłam w lustro i oniemiałam. Włosy jeszcze mokre, w półmroku niby, ale już było widać, że pełna katastrofa.
Po wysuszeniu włosów, moja głowa zapłonęła żywym ogniem. Zużyłam cały zapas szamponu familijnego (wtedy w litrowych butelkach), co wywołało falę niezadowolenia wśród domowników (trudno było nabyć środki higieny osobistej). Głowa nadal w płomieniach, poleciałam piętro niżej do przyjaciółki, która na mój widok zrobiła tylko Och! I bez specjalnego namawiania poszła po sprawczynię całego zamieszania.
- No coś Ty? – przecież to się zmyje po kilku myciach. – Ja już myłam włosy kilkanaście razy i nic – piekliłam się. A ona dalej swoje – daj spokój, moja ciocia też tak miała i jej się zmyło.
I wtedy mnie trafiło – jak to Twoja ciocia miała? I NIC MI NIE POWIEDZIAŁAŚ?!
- No wiesz? – obruszyła się – Może zapomniałam. I najnormalniej w świecie obróciła się na pięcie i sobie poszła, a ja zostałam ze swoją kolorową głową i milionem wyrzutów, które słyszałam przez jakieś trzy miesiące, po których „odżywka” odpuściła.

czwartek, 14 maja 2009

A w ogrodzie ciągły ruch


Zaskoczyła mnie lawenda, którą w ubiegłym roku wysiałam, a i coraz ciekawsze okazy fauny się pojawiają.

To już zaszło za daleko







W domu zapanował chaos. Nie znoszę chaosu, nie znoszę niekonsekwencji, nie znoszę marudzenia. Stanę na czele organizacji antyterrorystycznej i zaprowadzę w rodzinie porządek. Szeryf znów jest w mieście!
W ferworze walki i natłoku zajęć, których się namnożyło wraz z pojawieniem się wiosny, pojawiły się również kłopoty organizacyjne. Słowo CHCĘ dosłownie rozpleniło się jak jakaś zaraza. Zatem jeśli nie będzie porządku nie będzie chciejstwa. Chociaż na papugę absolutnie się nie zgodzę. Była już papuga w naszym życiu nawet cztery. Jak synuś był mały postanowiliśmy kupić jemu jakiegoś zwierzaczka. Papuga wydawać by się mogło rozwiązanie idealne. Jedna falista i już. Fajna była i nawet sprytna, ale się nudziła i szybko dostała towarzystwo. Towarzystwo z tych bardziej pomysłowych było i szybko obie papugi nauczyły się wychodzić samodzielnie z klatki podczas naszej nieobecności w domu. Kończyło się to poszukiwaniami i odsuwaniem mebli, bo durne ptaki często za nie wpadały. Jednak pewnego razu nie zamknęliśmy okna i jedna się wyprowadziła na dobre. A druga zdechła jak została przekazana pod opiekę babci w czasie naszych wakacyjnych wojaży. Przerażona babcia czem prędzej poleciała do zoologicznego i znów nabyła dwie papugi, żeby wnusiowi smutno nie było. Jedna jakiegoś marnego zdrowia była i szybko nas opuściła, za to druga dręczyła nas jeszcze wiele lat (miała strasznie awanturniczy charakter).
Dwa chomiki (miał być jeden, ale koleżanka miała ich dużo to mi dała dwa) Tuptuś i Stepuś - nie chciały mieszkać razem i dwie dosyć duże klatki pozbawiły nas sporej ilości i tak już ograniczonej przestrzeni życiowej. Jak na chomiki żyły wyjątkowo długo bo trzy i pół oraz cztery lata.
Potem był Hopek – świnek morski. Sympatyczne stworzenie o rozczochranej fryzurce i długaśnej sierści. Już od pierwszych dni okazał się być skarbonką bez dna. W pewnym momencie spędzałam z nim więcej czasu u weta niż z dziećmi w domu. Jak się okazało Hopek został przywleczony ze sklepu z pasożytami, jak się pozbyłam pasożytów, świnek zwichnął sobie żuchwę wieszając się na prętach klatki. Karmiłam gościa strzykawką napełnioną gerberkami (chyba na głowę upadłam). Hopek szczenę wyleczył, ale zapadł na jakąś chorobę typu rakowego i zdechł.
Jeff 1 – czarny kocur, pierwszy zwierzak na nowych śmieciach. Jeszcze my nie mieszkaliśmy, a on już pilnował przebiegu robót remontowych. Piękny był, lekko indywidualny, ale piękny. Trafiony przez jakiegoś nieużytego kierowcę bezmózga tuż przed naszym domem.
Mała – wbrew imieniu – spory kawał psa. Demolantka ogrodu, wieczna uciekinierka, kopacz doskonały (wczoraj rozkopała cementową posadzkę w kojcu i strasznie ją to cieszyło). Nadal żyje.
Jeff 2 szaro-bury koteczek przytulaśny – ulubieniec mojej starszej córki i psa. Kanapowiec nad kanapowcami i leniwiec pospolity. Niestety czasami też wędrowiec. Wędrówki skończyły się również na jezdni.
Fobia – kotka brzydaśna okropnie, o wstrętnym i nieprzystępnym charakterku, chadzająca tylko i wyłącznie swoimi ścieżkami. Niestety zupełnie nieprzyjazna człowiekowi i straszna awanturnica. Ciągle chodzi pogryziona i podrapana. Nawet opatrzyć nie ma jak, bo trzeba by się w zbroję ubierać.
No i Kłopot – kociaczek śliczny, ale strasznie kłopotliwy. Krótko u nas pomieszkał, bo pierwsze wycieczki na podwórko skończyły się zaginięciem Kłopota.
Każdy przypadek zwierza zamieszkującego z nami i kończący się zejściem lub odejściem, był opłakiwany zbiorowo, a później jeszcze długo indywidualnie. Nie będzie więc żadnych więcej stworzeń w naszym domu i już. Nie pomagają logiczne argumenty, zostanie wprowadzony stan wyjątkowy.

środa, 13 maja 2009

Hej szable w dłoń


łuki w juki... i na odsiecz Hakurze trzeba ruszyć. Milion mszyc zasmakowało w jej delikatnych listkach i gałązkach, a do tej rozbójniczej ekipy dołączył się dużo większy smakosz.

wtorek, 12 maja 2009

W zgodzie z naturą




Majowo już jest, teraz czekam, aż zrobi sie czerwcowo – kolorowo i smakowicie. Grządki już się zazieleniły.

Życie to świnia

Wczoraj miałam wizytę u lekarza, a że babski lekarz wymaga babskiego ubranka, wbiłam się w spódnicę prostą, a nóżki oblekłam w pończoszki samonośne. Oczywiście jak to w naszej służbie zdrowia, oczekałam się w kolejce zasypywana gradem pytań przez moją najmłodszą, którą nieopatrznie zabrałam ze sobą. Dziecię koniecznie chciało się dowiedzieć w jakim celu lata się do ginekologa. Mój lekarz podał na to prostą odpowiedź. Do ginekologa chodzi się w celach nasennych. Znaczy, żeby świadomość prawidłowych badań, pozwalała na zdrowy i spokojny sen. Zatem zaopatrzona w środek nasenny wyleciałam z gabinetu, mocno już spóźniona do innych zajęć. Przez deptak, zahaczając o sklep ze słodyczami do auta. I niby wszystko byłoby ok, ale... Robiąc zakupy poczułam nagle, że niesforna pończoszka zaczyna dążyć w tempie zupełnie niepożądanym, ku ziemi. W pierwszej chwili pomyślałam sobie, że chyba mi się coś jakby przewidziało, ale nie. Każdy krok przybliżał mnie do sytuacji w jakiej chyba nikt by się znaleźć nie chciał. Dopadam zatem auta, mój małżonek po prostu ze śmiechu się pokłada, ja wściekła staram się stoczyć walkę z upierdliwą częścią ubioru. Zła i sfrustrowana mam w perspektywie jeszcze kilka miejsc do odwiedzenia i te cholerne pończochy, które podciągnęłam pod szyję i całkiem już zniechęcona konsekwentnie realizowałam mój plan. Wysiadłam z auta i ostrożnie postawiłam kilka kroków w oczekiwaniu na efekty. I nic. Przyodziewek na swoim miejscu. Jeszcze kilka kroków i nadal nic. Pewniej zatem i nieco spieszniej podążyłam przed siebie i jak znalazłam się w słusznej odległości od mojej opoki (auta) one znów zaczęły. Najpierw odrobinkę, parę milimetrów. Ogłaszam odwrót, a one wtedy atakują pełną parą, raz jedna raz druga: 5, 10 i 15 milimetrów i tak milimetr po milimetrze w dół. Ja dwa kroki, one kolejne milimetry. Spódniczka niezbyt długa, taka kolankowa, a one coraz śmielej w dół. Jak dopadłam samochodu, jedna z nich bezczelnie wyglądała koronką poza odzienie wierzchnie. Wpadłam do środka autka i ze złością zerwałam te straszne rzeczy z moich nóg. Małżonek znów zaczął przejawiać żywiołową radość i dopytywać się czemu jadem pluję. A ja nie życzę nikomu takiej sytuacji, bo to tak jakby poczuć, że się ma wielką dziurę w spodniach w miejscach ogólnie uznawanych za wstydliwe. I chociaż z taką złośliwością materii nieożywionej spotkałam się po raz pierwszy, to chyba dużo wody upłynie zanim znów podejmę to wyzwanie. A dzisiaj wydaje mi się to o wiele bardziej zabawne niż wczoraj. Ciekawe dlaczego?

poniedziałek, 11 maja 2009

Toksyczna

Jakiś taki ciasny się zrobił ten miesiąc, że aż strach. Nie mam czasu odetchnąć i nie wiem czy to z tego czy innego powodu zrobiłam się strasznie toksyczna. Aż się dziwię, że jeszcze w naszym domu nie pojawiła się ekipa w kosmicznych skafandrach wydzielająca teren skażony. Najpierw „zwalałam” wszystko na pełnię. Faktem jest, że już z dwa tygodnie chodzę niewyspana, bo księżyc prosto w paszczę mi świeci, a nocne marki nie dają mi załapać się na odpowiednią ilość snu. A do tego wszystkiego doszła presja szybko umykającego czasu i mnogości zajęć zaplanowanych, ale kiepsko się realizujących. Na podwórku zamieszkało całe stado roślin czekających na posadzenie, a wszyscy członkowie rodziny, bez względu na wiek, przyłażą z coraz to „fajniejszymi” pomysłami. Faktem jest tylko to, że lepiej się do mnie nie odzywać, nie dopytywać się kiedy, a już szczególnie nie wysuwać żadnych postulatów czy żądań. Pełna wyżywka nastąpi pewnie wraz z końcem tego tygodnia. Jak wyprodukuję kawał tortu na urodziny mojej księżniczki, a jeśli to nie pomoże to nie wiem – chyba przyjdzie rodzinie wysiedlić chwilowo siebie albo mnie.

czwartek, 7 maja 2009

Patologia

Nie róbcie patologii – mówi mój syn jak się kłócimy, albo jak wściekła rozstawiam wszystkich po kątach. Znaczy się, ja się domyślam, że to właśnie powiedział, bo już całe lata zamiast mówić jak człowiek, to mamroli coś pod nosem i nie wiem wtedy czy lać od razu czy dopytać się o co chodziło, bo może to coś zupełnie niewinnego jest. Np. jutro wrócę później.
Mamrolenie i tak lepsze od tego co było jeszcze jakiś czas temu, bo właściwie sprowadzało się do monosylab (z gatunku tych co to przez nie mamuty wyginęły).
Więc staram się nie robić patologii, ale czasami mnie ponosi i wtedy niech każdy co ma coś na sumieniu, albo chociaż zamierza mieć coś na sumieniu , niech się boi. W pięcioosobowej rodzinie w każdej godzinie zdarza się, że ktoś ma jakieś potrzeby i tylko doskonałe zorganizowanie może sprawić, że wszystko zadziała na czas, no i pełne zadowolenie. Niestety, wydaję mi się czasami, że tylko ja zdaję sobie z tego sprawę. Więc jak grafik napięty, to wrzeszczę na wszystkich i rozstawiam po kątach. Chociaż przemocy w rodzinie zdecydowane nie – to jednak porządek jakiś musi być i zasady muszą obowiązywać. I nikt nie będzie mi mamrolił pod nosem. Najgorsze jest to, że do niedawna burczał tylko mój syn, a teraz okazuje się, że to jakieś zaraźliwe jest i chyba gorsze od świńskiej grypy, bo mamroli już jedna córka, a i u drugiej zaobserwowałam dziwne tendencję głosowe.
Chociaż ta ostatnia jako egzemplarz całkiem mały wydawała z siebie tak wysokie dźwięki, że szklanki pękały i szyby w oknach dostawały niebezpiecznych naprężeń. Lata pracy (mojej pracy nad nią) sprawiły, że zaczęła nadawać w paśmie słyszalnym dla normalnego człowieka. A jak pojawiła się choroba mamrolowa i ona przestała wydawać z siebie normalne dźwięki. Czasami mam wrażenie, że oni chcą coś ukryć, ale ja z tych strasznym matek jestem i nie daję się zamruczeć.
I o ile wiem czemu może służyć to u dzieci, to u mojego ślubnego i u matki mojej rodzonej, to chyba złośliwość jakaś jest. I gdyby nie fakt, że na badaniach okresowych stwierdzono, że głucha nie jestem, to mogłabym przysiąc, że tracę słuch i słyszę tylko jakieś niewyraźne pomruki. Tylko zawsze tendencja jest taka, że pomruki dotyczą potrzeb, a później zupełnie wyraźnie juz artykułowane są pretensje, że potrzeby owe nie zostały zaspokojone.
Zbieram zatem siły, żeby wszystkiemu sprostać i patologii nie robić. Chociaż proste to nie jest.

środa, 6 maja 2009

Jak byłam w Twoim wieku

To określenie, które zawsze mnie do szału doprowadzało. Moja mama zawsze przy takiej okazji okazywała opowiadała jak było ciężko chleb dostać i że zanim poszła do szkoły to musiała czekać, aż brat wróci żeby wziąć od niego buty, a jak nie wracał to na bosaka zimą przez pola. I generalnie, że obowiązków tyle miała, a za chwilę wychodziło, że gotować to się nauczyła dopiero jak za mąż wyszła (od teściowej się nauczyła). Nigdy nie byłam w stanie zweryfikować tych wszystkich opowieści, bo moja babcia była straasznie stara jak ja mogłam już cokolwiek chcieć wyjaśniać i właściwie nigdy nie wracała do czasów dzieciństwa mojej mamy. Za to jak mój małżonek zaczyna stosować metodę, bo ja w Twoim wieku, to mnie diabli biorą. Znam faceta od jego piętnastych urodzin i pewne sytuacje miały miejsce na „moich oczach”, a o tych wcześniejszych moja teściowa opowiadała z wielkim zamiłowaniem. Bo wszystko można było o niej powiedzieć tylko nie to, że małomówna jest. Opowiadała więc często jak jej malutki jeszcze synek na damskie odkryte kolana reagował w sposób nader zadziwiający. Podchodził do takich kolan i wpijał w nie swoje ledwo uhodowane ząbki. Że wracając zziajany z podwórka łapał pierwsze napełnione płynem
naczynie i wypijał jego zawartość. Został baardzo mocno upomniany jak wypił pół litra młodego wina ściągniętego z butli nastawionej przez babcię i pozostawionego przez chwilę bez opieki. I jak wrócił bez ubrania z odległego zamkniętego kąpieliska, bo strażnik terenu zrobił nagonkę na nielegalnych plażowiczów. I wiele innych.
Ale na własne oczy widziałam z jakim zaangażowaniem i ochotą zabierał się do robienia porządków. Do pewnych sytuacji człowiek po prostu dojrzewa i warto się z tym faktem pogodzić jeśli chodzi o dzieci.
Dlatego też wkurzona jestem jak małżonek wpada wzburzony do pokoju i zaczyna cokolwiek podniesionym głosem przemówienie w stylu – Wyobraź sobie, że już siódmy raz mówiłem jej żeby posprzątała – po czym zostaje włączone słynne zdanie – Ja w jej wieku to własnego pokoju nie miałem a dbaałem o swój kącik.
Jeszcze kilka lat temu wdałabym się w długą i bezprzedmiotową dyskusję, ale teraz mówię tylko – Ta jasne. Czym ślubnego do szału doprowadzam, bo on wie, że ja wiem, że on w jej wieku.
Ale ponieważ jesteśmy rodzicami – tym strasznym organem nauczająco-pouczającym – staję zawsze po jego stronie w kwestiach porządkowych. Bo czemu oni mają mieć lepiej niż my? A później ich dzieci, czemu mają mieć lepiej niż oni? Ktoś musi być przekaźnikiem uporządkowania życia, no i słynnego sformułowania BO JA W TWOIM WIEKU ;P

wtorek, 5 maja 2009

Szara rzeczywistość

Moje najstarsze dziecię, już od wielu miesięcy wybierało się oddać honorowo krew. Niestety ciągle jakaś ”krowa” na drodze stała, a to wyjazd, a to kaszel, a to katar i tysiąc innych rzeczy, aż w końcu objawiła się u niego wada serca i musiał na dłuższy czas odłożyć swój sprytny plan. Oczywiście nie słuchał matki, która tłumaczyła, że od zdechlaków krwi nie biorą i nawet jak bardzo się chce, to to niczego nie zmienia. Trzeba być obrzydliwie zdrowym, żeby oddać i już. Dziecię jednak, jak to dziecię – słuchać matki nie chciało. Poszło do punktu krwiodawstwa, ankietkę wypełniło i przed oblicze lekarza trafiło. A ten papiórek wyczytał i rzekł – I WIĘCEJ MI SIĘ TUTAJ NIE POKAZUJ!!!
Dziecię zmartwione okrutnie do domu wróciło i od matki jeszcze usłyszało – A nie mówiłam.
Ja też dawcą szpiku chciałabym zostać, ale niestety wybrakowana jestem i nie chcą, nawet przy założeniu, że szpik to ja właściwie mam zdrowy, tylko inne części chore.

poniedziałek, 4 maja 2009

Goście, goście







Mieszkanie poza miastem ma swoje dobre strony. Śpiew ptaków, perlista rosa na soczystej trawi i stworzenia, które są tak blisko, że prawie można ich dotknąć. Cieszą moje oczy o każdej porze roku, a czasami odwiedzają w domu.



Jak zaplanować wakacje


Jak byłam jeszcze szczęśliwą posiadaczką długich wakacji, jeden miesiąc przeznaczałam na pracę i pozyskiwanie środków, a drugi na wyprawy po kraju (jedyna otwarta granica, to była granica zdrowego rozsądku). Jak wiadomo najważniejsze w podróżowaniu było planowanie. Koleje, najpopularniejszy wówczas środek transportu, „zaglądały” dosłownie wszędzie. Można było odwiedzić wielkie miasta i maleńkie wioski, tylko przy tych drugich trzeba było sprężać się przy wysiadaniu.
Mając zatem wypracowane wcześniej środki umówiłam się z dwoma koleżankami na wyjazd do Krakowa. Gdzie Kraków każdy chyba wie. Zebrałyśmy się u szczęśliwej posiadaczki mini mieszkanka i zaczęłyśmy się przepakowywać, ale słońce tak pięknie zaświeciło, że uznałyśmy, iż należy się oddać jakimś stosowniejszym zajęciom niż pakowanie, np. plażowanie. Dzień długi, pogoda piękna, to tylko nad wodę. zabrałyśmy rzeczy niezbędne, ręczniki, wałówkę, stroje plażowe i korzystając ze środków transportu podmiejskiego pojechałyśmy nad wodę. Nasze silne postanowienie o odwiedzeniu Krakowa trwało w nas nieprzerwanie. W trakcie krótkiej podróży, w czasie plażowania oraz po powrocie. Dane nam jednak nie było, bo po powrocie się okazało, że jedną koleżankę wzywają pilnie rodzice, druga postanowiła coś załatwić w rodzinnym mieście – korzystając z okazji, a ja przecież nie będę siedziała sama i czekała, więc postanowiłam odwiedzić znajomych w Warszawie. Ustaliłyśmy drugi termin i każda pojechała w swoją stronę. Po kilku dniach wróciłyśmy do „naszego” mieszkanka z nadal mocnym postanowieniem wizyty w Krakowie.
Na dzień dobry spotkała nas przykra niespodzianka. Koleżanki mieszkanko stanowiło część budynku szkoły podstawowej, w której zrobiono próbny rozruch kotłowni. W kotłowni stadnie mieszkały koty (wcale nie domowe). Kot niedomowy jest przeważnie dumnym posiadaczem całego stada różnych pasożytów (koty czyste inaczej), a pchły stanowią grupę przewodnią. Wyobrazić sobie można jak sprawnie zaczęły się rozmnażać jak podniesiono letnią porą temperaturę w pomieszczeniach.
Wróciłam do punktu zbornego jako pierwsza i jak zapukałam do drzwi to otworzyły mi pchły. Nie zastanawiając się zbyt długo poleciałam po sklepach w poszukiwaniu środków zaradczych. Sklepy w tym czasie dość ubogo wyposażone ogólnie, w te środki jednak obfitowały. Wracając ze swoją zdobyczą spotkałam pozostałą część wakacyjnej kompanii i wyłuszczyłam sprawę. Był tylko jeden mankament, wszystkie były w płynie, który należało rozprowadzić równomiernie po podłodze. A na podłodze... klepki.
Ale zapewniam Was wszystko lepsze od pcheł czyhających na swoje ofiary. Do wieczora podłoga pływała w środkach owadobójczych. Zalecenie z opakowania – opuścić pomieszczenie na dwanaście godzin i zabieg powtórzyć. Wyjechać nie mogłyśmy więc wzięłyśmy dodatkową wachtę w stajni i tam spędziłyśmy noc. Spędziłyśmy to dobre określenie, bo o spaniu nie było mowy impreza trwała do rana, bo okazało się na miejscu, że takich „bezdomnych” jest więcej, a wachtówka mała taka. Rano wróciłyśmy wykończone na pole walki z małymi krwiopijcami. Pukałyśmy pukałyśmy, ale nikt nam nie otworzył. Stwierdziłyśmy więc, że drugi zabieg może poczekać, aż trochę się prześpimy. Jak już wspominałam mieszkano mini mini. Jedno jednoosobowe łóżko, kawałek szafy, stół i dwa krzesła. A my trzy. Na podłodze nie można bo środek owadobójczy, no to pozostało łóżko i stół. We dwie spałyśmy na łóżku, a jedna na stole. No i właśnie huk naszej „upadłej” ze stołu koleżanki postawił nas w końcu na nogi. Druga sesja z podłogą i wreszcie upragniony wyjazd. Jeszcze tylko kolacja i prognoza pogody w telewizji i witaj... No właśnie. Okazało się, że Kraków zapadany będzie przez kilka dni, a za to nad naszym bałtykiem wspaniałe warunki. Wepchnęłyśmy wszystko co się dało do plecaków, namiot pod pachę i poleciałyśmy na dworzec po bilety, nadal z wizją Krakowa tylko już mniej pewną. Na dworcu kolejka taka bardziej dwudniowa, a pani rozlazłym głosem zapowiada pociąg do Szczecina. Staje przy kasie i wrzeszczę trzy do Koszalina z przesiadką w Szczecinie. I wiecie co? Kobieta patrzy z obrzydzeniem, wypisuje bilet i oświadcza, że jak się Pani spóźni w szczecinie, to następny co pół godziny. Sama przyjemność podróżowania. Wszędzie można się dostać i o każdej porze i co z tego, że na stojąco na korytarzu, albo w dziesięć osób w przedziale, ale sympatycznie i wesoło.
Teraz już tak nie można. Trzeba planować i czekać w nieskończoność i pustymi przedziałami się podróżuje. No i pchły już nie są takie chętne do otwierania drzwi, za to szerszenie zamieszkały w moim namiocie. Niestety nie toleruję dzikich lokatorów. Zostali wyproszeni.

A nad morzem było super. :D