poniedziałek, 15 marca 2010

Dzień bałwana



A raczej wieczór bałwana. Zima zła wcale nie ma zamiaru ustępować. Jeszcze rano zielony trawnik do wieczora pokrył się grubą warstwą ciężkiego, mokrego śniegu. Drzewa oblepione, uginały się pod jego ciężarem. A mnie się zebrało na wyjście do ogrodu.
- Chodź ze mną do ogrodu – poprosiłam małżonka.
Ten wiedziony pełnym zrozumieniem popukał się znacząco w czoło, ale później podniósł się z fotela.
- Idę z Tobą, bo jeszcze mi się gdzieś zgubisz.
No i poszliśmy, ja na bluzeczkę z krótkim rękawkiem naciągnęłam kawałek jakiejś kurtki, zabrałam aparat, w którym jak na złość akumulatory ledwo zipały, a karta pamięci odmówiła całkowicie współpracy. Jakoś zreanimowałam i postanowiłam łapać „uroki” zimy.
Kilka fotek i aparat wypiął się do końca. I wówczas myśl mi wpadła do głowy i zaraz z niej wypadła przez usta, że może by tak bałwana, bo śnieg idealny.
No i zabraliśmy się do tego bałwana. Chyba wprawa już nie ta, bo pierwsza próba zakończyła się katastrofą budowlaną. Z następnej wyszedł nam co prawda bałwan, ale szpetny strasznie. Dodaliśmy onemu, to i tamto. I w poczuciu dobrze spełnionego, wobec siebie, obowiązku wróciliśmy do domu. Na chwilę jedną wróciwszy do realnego świata, w którym rano odśnieżanie, bo do pracy trzeba.
I pomyśleć, że ja czas już jakiś temu pomyślałam, że święta za pasem i kury trzeba produkować.