środa, 29 kwietnia 2009

Owocowy sad


Najbardziej w pamięć zapadają sytuacje zabawne i te złe. Ponieważ do tych pierwszych powracamy jakby częściej do nich sięgamy i chętniej dzielimy się nimi z otoczeniem. Zajrzałam w głąb moich wspomnień i znalazłam tam pewną historię ze szkoły średniej. Tak mniej więcej w połowie naszej edukacji nasza wychowawczyni skorzystała z przysługującego jej urlopu na podratowanie zdrowia (jestem przekonana, że w pełni się do nadwątlenia onego przyczyniliśmy), a naszym tymczasowym opiekunem został fizyk. Ze względu na swoją dosyć oryginalną w kształcie figurę oraz ekspresowe metamorfozy kolorystyczne nazywany przez był uczniów Grucha. Określenie to dosyć często pojawiało się w naszym domu, bo zarówno ja jak i mój brat korzystaliśmy z niezmierzonego źródła wiedzy jakim był Grucha. Fizyk miał oczywiście nazwisko, ale zupełnie wypadło w szkole z użycia, przynajmniej jeśli chodzi o uczniów. Tak więc, jak stałam się szczęśliwą posiadaczką nowego wychowawcy w postaci Gruchy, było wiadomo, że wcześniej czy później dojdzie do spotkania z rodzicami. Ale nie przypuszczałam, że tak głęboko zapadnie w pamięć mojej mamy. Niemal jako najważniejsze wydarzenie z okresu mojej całej edukacji. Wywiadówka oczywiście standardowa była, godzina sala (oczywiście gabinet fizyka) i moja mama błądząca po szkole w poszukiwaniu. Gdy wydawało jej się, że odnalazła ten właściwy i nieśmiało zajrzała do środka, lekko już spóźniona zastała tam garstkę rodziców, a na środku wychowawca – nasz wychowawca. Ponieważ określenie Grucha wydawało się jej zbyt brutalne, zapytała – Czy to gabinet Pana Gruszki? – Grucha dojrzał (patrz pokraśniał w sprinterskim tempie), uniósł do góry i tak już wysoko osadzoną głowę i z nie poddając się falom wciąż napływającej złości oświadczył, że to jest gabinet i tu imię i nazwisko i zebranie rodziców klasy takiej to a takiej. Tym razem moja mama zaczęła zmieniać zabarwienie z normalnego na sinozielony, a później gwałtownie przechodzący w buraczkową czerwień i wsunęła się do klasy, aby z całą resztą (nie wiedzieć czemu rechoczących) rodziców wysłuchać tego co Grucha miał do powiedzenia. A na koniec została zaproszona na indywidualne spotkanie, w którym i ja musiałam uczestniczyć (w innym terminie oczywiście), żeby – jak to stwierdził nauczyciel – wyjaśnić sobie pewne kwestie.
Jak o tym zdarzeniu dowiedziała się pozostała część klasy, to stwierdzili, że Grucha mnie zmiażdży, na pył rozetrze, a później przez okno wysypie, ale tak się nie stało.
Fizyk nieco już spokojniejszy (po kilku dniach) zażądał wyjaśnień. Powiedziałam, że cała sympatia jaką uczniowie darzą Pana Profesora została przelana w to wdzięczne określenie, a że taki postawny człowiek, to gruszka nijak, no przecież tylko Grucha – dla dodania powagi. Rozejrzałam się w międzyczasie po zapleczu gabinetu fizyki i zauważyłam ciekawe okazy kaktusów, które w tym momencie kolekcjonowałam i na koniec mojej wypowiedzi zapytałam czy mogłabym takie szczepeczki niewielkie pobrać. Grucha znów nabierał dojrzałych kolorów, ale chyba przemyślał szybko sprawę i jakoś wymiękł. Szczepki otrzymałam, przez okno nie zostałam wysypana i do końca szkoły nie odczułam konsekwencji swojej niefrasobliwości. Za to mi koledzy, którzy straszyli mnie „czarnym ludem” niejednokrotnie trafiali na poprawki do Gruchy.
Jak to nigdy nie wiadomo co w człowieku drzemie.