środa, 22 lipca 2009
Oj, zapomniałam
Było strasznie ciemno, a ja miałam byle jaki aparat i tylko taką udało mi się zrobić migawkę z burzy
Wyjazdy
Urlop to fajna rzecz. Człowiek czeka na niego cały rok, a później wychodzi z tego coś takiego. Miała być fajna wycieczka samochodem, a był pociąg. I co z tego, że trzy godziny dłużej jechał, w końcu to urlop i nigdzie mi się nie spieszyło (chyba). Pierwszy dzień pobytu u mojej Kuzyneczki był baardzo intensywny, bo przygotowania do spotkania rodzinnego biegły pełną parą. W końcu miało się zjawić kilkadziesiąt osób. Zjawiło się i owszem, buziole uśmiechnięte, ciałka wyluzowane, pogoda super. Nikt nie marudził, nie narzekał, nie płakał i nie robił scen. Było naprawdę szalenie fajnie. W pięknych okolicznościach ogrodu, starannie wypielęgnowanego przez moją wspomnianą wcześniej kuzyneczkę, spędziliśmy sympatyczny dzień. To nic, że słońce wypaliło mi śmieszny wzór na klacie, a co tam – urlop. Dzień zakończył się wiadomością, że moja mama zabiera moje córki ze sobą i jedzie odwiedzać i spędzać. Już oczami wyobraźni widziałam jak po powrocie do domu nadrabiam straty, które udało mi się zrobić jeszcze przed urlopem i wyjazdem i realizuję plan maksimum. Ale nieee.
Córki z babcią naspędzały się całą jedną noc i poranek, i zaczęły się telefony, że jeden egzemplarz córek jest popsuty. Oznaki wyraźnych słabości ma i inne takie. Robiąc wszystko żeby opanować telefonicznie zaistniałą sytuację, ze spokojem przynależnym na urlopie, staram się wypoczywać i zgodnie ze wskazówkami przekazywanymi z każdą rozmową telefoniczną, się nie denerwować. W końcu dziecko trafia na pogotowie i w efekcie do lekarza. A ja o ironio nie mam jak dojechać, bo autko Kuzynki też półsprawne. Nasi ślubni na wycieczce w Zakpcu. No trudno, dzwonię i mówię jak jest, ale to też ze dwie godziny jazdy zanim wrócą. Dziecko pod opieką lekarską, więc noc będzie spokojna, a wyjazd do niego przełożony na następny poranek.
Poranek przynosi jednak kolejne niespodzianki – panowie uknuli sprytny plan, który w żaden sposób nie chce się pokryć z naszym. Prostowanie zajmuje prawie dwie godziny. Mam ochotę mordować, ale jestem na urlopie i nie wolno mi się denerwować. Podróż przebiega jednak sprawnie. Spotkanie z lekarzem i pierwsze ustalenia dotyczące dalszych losów pozostałych członków wyprawy. Werdykt – babcia do domu, mąż do domu, kupa ciuchów do domu, przygarnięty razem z moimi dziewczynami „obcy” nieletni członek rodziny do domu. Udało się jakoś spakować te wszystkie nadmiary i do domu. A ja z najmłodszą w oczekiwaniu na lepsze jutro, przygarnięte przez rodzinkę.
Jak już dostałam cynk, że babcia i mąż na miejscu oczekiwałam jeszcze jakiejś informacji od kuzynki, że pozbyła się małolata bez specjalnych problemów. Dzwonię i słyszę, że nie dojechali jeszcze, bo... autko się spuło.
Co jeszcze może się nie udać?
Jak już lekarze zdecydowali, że mogę dziecię odebrać – upał był niemożebny. Zabraliśmy, wypraliśmy i pytam jak kogo nastoletniego – Dasz radę do domu? Pięć godzin w pociągu?.
Dziecię już chyba tego spędzania miało po dziurki w nosie i też chciało do domu. Późne popołudnie, dworzec i wielgachna informacja na tablicy odjazdów – 120 minut opóźnienia. Dopytuję dlaczegóź – w końcu wczoraj było już wszystko ok. Wypadek bezradnie rozkłada ręce kobita w informacji. Nie będę z chorym dzieckiem siedziała dwie godziny na dworcu. W poczekalni tylko stare dobre ławki w paski. Po dwóch godzinach musiałabym prosić o torbę na frytki, żeby pozbierać tyłek z tej poczekalni. Jedziemy do mojej cioci, bo niedaleko. Wyposażona w numer na informację, żeby w każdej chwili przyskoczyć i dojechać. Dzwonie później co chwilkę, z uporem maniaka, czy to już. A Pani z uporem maniak odpowiada 120. Jak już nie wytrzymałam i pojechałyśmy na dworzec, to się okazało, że pociąg już sobie pojechał. Szlag mnie trafił, bo w międzyczasie dziecko już krwotoku z nosa zdążyło dostać, a w efekcie musiałam je ciągnąć za włosy na czwarte piętro. Tak się wyśmienicie czuło. Przez pół nocy szalała taka nawałnica, że zastanawiałam się czy tego punktowca nie zwieje i czy trasy będą przejezdne. Były, dojechałam. Pędem do lekarza z dzieckiem leciałam, a jak już wszystko zostało pozałatwiane. Został mi cały jeden dzień urlopu – na robienie prania.
Urlop mam jeszcze pod koniec sierpnia. Nawet boję się myśleć co może przynieść.
Córki z babcią naspędzały się całą jedną noc i poranek, i zaczęły się telefony, że jeden egzemplarz córek jest popsuty. Oznaki wyraźnych słabości ma i inne takie. Robiąc wszystko żeby opanować telefonicznie zaistniałą sytuację, ze spokojem przynależnym na urlopie, staram się wypoczywać i zgodnie ze wskazówkami przekazywanymi z każdą rozmową telefoniczną, się nie denerwować. W końcu dziecko trafia na pogotowie i w efekcie do lekarza. A ja o ironio nie mam jak dojechać, bo autko Kuzynki też półsprawne. Nasi ślubni na wycieczce w Zakpcu. No trudno, dzwonię i mówię jak jest, ale to też ze dwie godziny jazdy zanim wrócą. Dziecko pod opieką lekarską, więc noc będzie spokojna, a wyjazd do niego przełożony na następny poranek.
Poranek przynosi jednak kolejne niespodzianki – panowie uknuli sprytny plan, który w żaden sposób nie chce się pokryć z naszym. Prostowanie zajmuje prawie dwie godziny. Mam ochotę mordować, ale jestem na urlopie i nie wolno mi się denerwować. Podróż przebiega jednak sprawnie. Spotkanie z lekarzem i pierwsze ustalenia dotyczące dalszych losów pozostałych członków wyprawy. Werdykt – babcia do domu, mąż do domu, kupa ciuchów do domu, przygarnięty razem z moimi dziewczynami „obcy” nieletni członek rodziny do domu. Udało się jakoś spakować te wszystkie nadmiary i do domu. A ja z najmłodszą w oczekiwaniu na lepsze jutro, przygarnięte przez rodzinkę.
Jak już dostałam cynk, że babcia i mąż na miejscu oczekiwałam jeszcze jakiejś informacji od kuzynki, że pozbyła się małolata bez specjalnych problemów. Dzwonię i słyszę, że nie dojechali jeszcze, bo... autko się spuło.
Co jeszcze może się nie udać?
Jak już lekarze zdecydowali, że mogę dziecię odebrać – upał był niemożebny. Zabraliśmy, wypraliśmy i pytam jak kogo nastoletniego – Dasz radę do domu? Pięć godzin w pociągu?.
Dziecię już chyba tego spędzania miało po dziurki w nosie i też chciało do domu. Późne popołudnie, dworzec i wielgachna informacja na tablicy odjazdów – 120 minut opóźnienia. Dopytuję dlaczegóź – w końcu wczoraj było już wszystko ok. Wypadek bezradnie rozkłada ręce kobita w informacji. Nie będę z chorym dzieckiem siedziała dwie godziny na dworcu. W poczekalni tylko stare dobre ławki w paski. Po dwóch godzinach musiałabym prosić o torbę na frytki, żeby pozbierać tyłek z tej poczekalni. Jedziemy do mojej cioci, bo niedaleko. Wyposażona w numer na informację, żeby w każdej chwili przyskoczyć i dojechać. Dzwonie później co chwilkę, z uporem maniaka, czy to już. A Pani z uporem maniak odpowiada 120. Jak już nie wytrzymałam i pojechałyśmy na dworzec, to się okazało, że pociąg już sobie pojechał. Szlag mnie trafił, bo w międzyczasie dziecko już krwotoku z nosa zdążyło dostać, a w efekcie musiałam je ciągnąć za włosy na czwarte piętro. Tak się wyśmienicie czuło. Przez pół nocy szalała taka nawałnica, że zastanawiałam się czy tego punktowca nie zwieje i czy trasy będą przejezdne. Były, dojechałam. Pędem do lekarza z dzieckiem leciałam, a jak już wszystko zostało pozałatwiane. Został mi cały jeden dzień urlopu – na robienie prania.
Urlop mam jeszcze pod koniec sierpnia. Nawet boję się myśleć co może przynieść.
Subskrybuj:
Posty (Atom)