czwartek, 6 sierpnia 2009

Opalanie

Troszkę się opuściłam. Ale natłok natłoku zajęć sprawił, że zupełnie nie miałam do tego głowy. Stopień toksyczności też był duży i po co takie coś przelewać na strony.
Natłok się troszkę rozładował, ale do urlopu jeszcze nie zdołałam się dopchać więc o twórczych zajęciach mowy nie ma. Najgorsze jest to, że prezentu dla najmniejszej też jeszcze nie ma. Chyba się wybiorę razem z nią w czasie mojego urlopu (który staje się coraz mniej mój) i coś tam sobie wybierzemy. A na razie pogrzebałam w pamięci (nadal wakacje) i znalazłam tam sesję słoneczną. Jakoś tak sobie nie przypominam, żeby w czasach mojej nastoletniości upały trwały i trwały. Owszem ciepło bywało, ale generalnie jak temperatura latem sięgała 20 stopni, to obowiązkowa była wycieczka na basen. Jak tutaj na basenie się pokazać, jak człowiek blady jak po praktykach u młynarza? Zatem przed sezonem basenowym, wraz z moimi przyjaciółkami wychodziłyśmy na dach naszego bloku (100% papy), wysmarowane olejem (koniecznie rzepakowym) i opiekałyśmy się tam do skutku przez kilka dni. Po zdjęciu stroju (zwanego kiedyś opalaczem) człowiek świecił białą dupą, jak latarnią morską. Dopiero taki stopień wysmażenia był właściwy. I to nic, że wszystkie ciuchy w szafie i większość ręczników wydawało z siebie intensywną woń frytek. Bo nie wiem czy ktoś próbował kiedyś pozbyć się z ciała sporej porcji przypalonego oleju?