czwartek, 30 kwietnia 2009

I inne...







Obiecuję sobie ciągle, że zabiorę się za porządkowanie zdjęć rzeczy wykonanych przy różnych okazjach i różnymi technikami. Oczywiście doba z tej okazji nie ma zamiaru się rozciągnąć, a zajęć jest sporo sporo. Bo dużo pracy trzeba włożyć żeby było ogrodowo-kolorowo i na wszystko znaleźć czas strasznie trudno, ale małymi kroczkami do przodu i powstają różne różności. I będą powstawały i jak zawsze powędrują do tych, którzy sobie je „ulubią”. Bo nie ma chyba przyjemniejszej rzeczy od możliwości obdarowywania najbliższych i przyjaciół.
Smutny lizak miś nadal mieszka ze mną, a kwiatowa doniczka zdobi salonik znajomych, ale azalia rozkwita specjalnie dla mojej rodzinki.

Moje zmagania z gliną







Takie próby też były podejmowane. A glina czeka na dalsze działania. Stary indianin jest moją ulubioną maską. A gliniany anioł wylądował wśród aniołów

No to pieczemy














































Tylko kilka razy do roku robię torty, kiedyś były takie zwyczajne, ale jak usłyszałam prośbę o Shrekowy tort, to zaczęła się era dziwolągów. Ten związany ze Shrekiem miał się składać z chatki i smoczycy i chyba tak się stało, ale są też inne zwyczajniejsze. Celulitowa panienka pod palmami (ten był dla mojego syna) i galaretkowy anioł, i owocowy ludek i ... sami zobaczcie.

A na koniec piernikowe chatki.

Na początek trochę aniołów

Idealne może nie są, ale bardzo je lubię i mam już tysiąc pomysłów na jeszcze insze, ale nie mam czasu żeby je zrealizować. Ale w końcu znajdzie się wolna chwila i anioły pojawią się stadnie.









A co mi tam

Kiedy zostałam „zmotywowana” do założenia tego bloga myślałam o nim z przymrużeniem oka, a teraz nawet go polubiłam. Dlatego dzisiaj postanowiłam umieścić trochę zdjęć moich hobbystycznych zmagań. Zupełnie nie mam weny i perspektywa pracowitego dłuższego weekendu mnie nieco przytłacza. A taką miałam nadzieję na kawałek dobrej książki.

środa, 29 kwietnia 2009

Owocowy sad


Najbardziej w pamięć zapadają sytuacje zabawne i te złe. Ponieważ do tych pierwszych powracamy jakby częściej do nich sięgamy i chętniej dzielimy się nimi z otoczeniem. Zajrzałam w głąb moich wspomnień i znalazłam tam pewną historię ze szkoły średniej. Tak mniej więcej w połowie naszej edukacji nasza wychowawczyni skorzystała z przysługującego jej urlopu na podratowanie zdrowia (jestem przekonana, że w pełni się do nadwątlenia onego przyczyniliśmy), a naszym tymczasowym opiekunem został fizyk. Ze względu na swoją dosyć oryginalną w kształcie figurę oraz ekspresowe metamorfozy kolorystyczne nazywany przez był uczniów Grucha. Określenie to dosyć często pojawiało się w naszym domu, bo zarówno ja jak i mój brat korzystaliśmy z niezmierzonego źródła wiedzy jakim był Grucha. Fizyk miał oczywiście nazwisko, ale zupełnie wypadło w szkole z użycia, przynajmniej jeśli chodzi o uczniów. Tak więc, jak stałam się szczęśliwą posiadaczką nowego wychowawcy w postaci Gruchy, było wiadomo, że wcześniej czy później dojdzie do spotkania z rodzicami. Ale nie przypuszczałam, że tak głęboko zapadnie w pamięć mojej mamy. Niemal jako najważniejsze wydarzenie z okresu mojej całej edukacji. Wywiadówka oczywiście standardowa była, godzina sala (oczywiście gabinet fizyka) i moja mama błądząca po szkole w poszukiwaniu. Gdy wydawało jej się, że odnalazła ten właściwy i nieśmiało zajrzała do środka, lekko już spóźniona zastała tam garstkę rodziców, a na środku wychowawca – nasz wychowawca. Ponieważ określenie Grucha wydawało się jej zbyt brutalne, zapytała – Czy to gabinet Pana Gruszki? – Grucha dojrzał (patrz pokraśniał w sprinterskim tempie), uniósł do góry i tak już wysoko osadzoną głowę i z nie poddając się falom wciąż napływającej złości oświadczył, że to jest gabinet i tu imię i nazwisko i zebranie rodziców klasy takiej to a takiej. Tym razem moja mama zaczęła zmieniać zabarwienie z normalnego na sinozielony, a później gwałtownie przechodzący w buraczkową czerwień i wsunęła się do klasy, aby z całą resztą (nie wiedzieć czemu rechoczących) rodziców wysłuchać tego co Grucha miał do powiedzenia. A na koniec została zaproszona na indywidualne spotkanie, w którym i ja musiałam uczestniczyć (w innym terminie oczywiście), żeby – jak to stwierdził nauczyciel – wyjaśnić sobie pewne kwestie.
Jak o tym zdarzeniu dowiedziała się pozostała część klasy, to stwierdzili, że Grucha mnie zmiażdży, na pył rozetrze, a później przez okno wysypie, ale tak się nie stało.
Fizyk nieco już spokojniejszy (po kilku dniach) zażądał wyjaśnień. Powiedziałam, że cała sympatia jaką uczniowie darzą Pana Profesora została przelana w to wdzięczne określenie, a że taki postawny człowiek, to gruszka nijak, no przecież tylko Grucha – dla dodania powagi. Rozejrzałam się w międzyczasie po zapleczu gabinetu fizyki i zauważyłam ciekawe okazy kaktusów, które w tym momencie kolekcjonowałam i na koniec mojej wypowiedzi zapytałam czy mogłabym takie szczepeczki niewielkie pobrać. Grucha znów nabierał dojrzałych kolorów, ale chyba przemyślał szybko sprawę i jakoś wymiękł. Szczepki otrzymałam, przez okno nie zostałam wysypana i do końca szkoły nie odczułam konsekwencji swojej niefrasobliwości. Za to mi koledzy, którzy straszyli mnie „czarnym ludem” niejednokrotnie trafiali na poprawki do Gruchy.
Jak to nigdy nie wiadomo co w człowieku drzemie.

wtorek, 28 kwietnia 2009

Tuptusiowe przygody

Swego czasu byliśmy posiadaczami żółwia lądowego. Żółwik był wielkości głębokiego talerza obiadowego i generalnie jako zwierzak domowy – był mało towarzyski. Owszem sałatka skusiła Tuptusia do tuptusiania, a andrut moczony w mleku stanowił nie lada atrakcję. Ale powiedzmy sobie szczerze - Tuptuś miał wszystkich pod ogonem. Jednak my nie bacząc na niewdzięczność stworzenia zabieraliśmy zwierzola ze sobą w różne miejsca. Zabieraliśmy także psa, małego szczekliwego kundelka. Pakowaliśmy zwierzaki, sprzęt turystyczny i wędki do naszej super syreny 105 i wyruszaliśmy na spotkanie przygody.Przygoda kończyła się przeważnie nad niewielkim jeziorem, w barakowozie i jedyną atrakcję stanowiło korzystanie z niewielkiej plaży i kąpieliska wielkości dużej wanny. Zresztą to drugie było tak zarośnięte roślinnością wodną, że tylko ktoś o silnych nerwach i wieelkim samozaparciu mógł próbować pływać. Dlatego wędki stanowiły atrakcję, bo można było zerwać na zielsku dowolną ilość haczyków, a ryby i tak nie brały. A wieczory spędzało się na bitwach z atakującymi zaciekle komarami. Oczywiście można było się pokusić o popołudniową wyprawę do lasu, ale krwiożercze istoty wynosiły swoje ofiary na plecach w okolicę biwaków i tam pokąsane do granic możliwości przekazywały grupie bardziej cywilizowanej, bo mieszkającej z nami pod jednym namiotem czy w jednym campingu. I tak właśnie wyglądały atrakcje wyjazdowe. Trudno się zatem dziwić, że Tuptuś zupełnie nie zainteresowany łowieniem ryb i nie prowadzący wojen z komarami, wynudził się okropnie i postanowił uciec. I wiecie co, to moment był. W jednej chwili żółw siedział w kartonie koło barakowozu, a już w drugiej nie było go w pobliżu. Z obłędem w oczach zaczęliśmy poszukiwania zakrojone na szeroką skalę (niektórzy sprawę zbagatelizowali i szukali w odległości metra od kartonu). Sprawa nabrała rumieńców, jak okazało się, że metr to za mało i taki duży żółw przecież nie schował się za źdźbłem trawy. Do jeziora było niedaleko, a mój spragniony sensacji umysł szukał już różnych przedziwnych rozwiązań tej sytuacji – z pewnością „dobiegł” do jeziora i się utopił, „zaczepiał” nieznajomych i go porwali. Jedno było pewne zostawił nas tak zupełnie bez pożegnania. Kiedy już wydawało się, że sprawa jest nie do rozwiązania do akcji wkroczyła Kuleczka – nasz „dzielny” pies. Szczerze Tuptusia nie znosiła, po prostu cała „chora” była jak ten się przemieszczał. Na wyjazdach zostawiała go w spokoju, bo wiecznie ktoś się nią zajmował, ale w domu każdy jego ruch wywoływał falę wściekłego ujadania. Ponieważ wszyscy szukali uciekiniera i zupełnie stracili zainteresowanie psem, w pewnym momencie rozległo się wściekłe ujadanie. Kulka wyskakiwała z futra ze złości, a z wielkiej kępy krzaków wygramolił się Tuptuś. Przygoda zwierzaka była kroplą przelewającą kielich goryczy. Został ogłoszony odwrót. Zero ryb, zero pływania, zero spokoju za to pełno komarów i stresów. Żaden normalny człowiek tego nie wytrzyma. Zapakowaliśmy się z całym sprzętem i Tuptusiem do syrenki i z „piskiem” opon opuściliśmy biwak. Po dłuższej chwili wszyscy zaczęliśmy się niepewnie kręcić, bo czegoś nam jakby brakowało. Mama niepewnym głosem zasugerowała, że czegoś zapomnieliśmy, ojciec zbagatelizował całą sprawę. Ale my z bratem i żółwiem upchani pomiędzy sterczące w różne strony wędki również czuliśmy, że coś jest nie tak. Jedno zerknięcie za siebie wystarczyło. Za samochodem sprintem zasuwała nasz psiunia, zapomniana w zamieszaniu z pola walki. Zapewniam Was, że jak wskoczyła do samochodu, to już nie miała ochoty na kłótnie z Tuptusiem.

poniedziałek, 27 kwietnia 2009

Niedzielne spacery











Niedziela to dzień, w którym można sobie odpocząć i ruszyć troszkę tyłek z domu. W niedziele, które na to pozwalają wyruszamy na spacer z psem no i tymi członkami rodziny, którzy mają na spacer ochotę. Nie wchodzimy na słupy, nie uprawiamy sportów ekstremalnych tylko sobie łazimy i oglądamy różne „okoliczności” przyrody.
A wracając do tyłka - wiecie jak ciężko zrobić sobie zdjęcie tyłka? Wczoraj próbowałam. Właściwie to nie chodziło o moją zadnią część, że niby taka piękna, a o okaz, który raczył na tej części przysiąść. Powiedzmy sobie szczerze, to nie te lata, co to człowiek w supełek mógł się zawiązać, rozwiązać, a później był w super formie. Stworzenie rozsiadło się bezczelnie z lewej strony i ani myślało się przemieścić, zatem lewą rękę próbowałam umieścić tak, żeby ramię nie przysłaniało mi tego co pod nim, a prawą ustawiałam parametry aparatu i zezowałam oczkiem, bo przecież jakoś musiałam utrafić w, z góry upatrzony punkt. Męczyłam się okropnie, ale jak widać udało się.

A do stworzonka dodaję jeszcze okoliczności natury. :D



piątek, 24 kwietnia 2009

Konkurs


Kiedy się tak dobrze zastanowić to dzieci w każdym wieku to wielka radość. Staram się jednak odnaleźć w pamięci, który z dziecięcych motywów przyniósł mi jej najwięcej. Ze względu na najbliższych nie będę pisała literalnie, które dziecko wpadło na jaki pomysł, ale trochę tego było. Właściwie można pogrupować według kategorii.
I tak, w kategorii „poprawianie urody”:
1. wycięcie grzywki tuż przy skórze jako przeciwwaga dla dłuższej pozostałej części włosów,
2. obcinanie wszystkich kosmyków włosów wychodzących niesfornie z „wiązanej” fryzury,
3. częściowa depilacja brwi za pomocą naklejki,
4. usunięcie rzęs za pomocą zalotki,
5. fantazyjne przycięcie brwi (w paski) za pomocą nożyczek;
w kategorii „upiększanie domu”:
1. wyskubanie na dużej powierzchni ściany wypukłych elementów tapety (bardzo pracochłonne zajęcie – więc wielkie brawa)
2. używanie łazienkowej ściany jako tablicy i podpisywanie przedmiotów codziennego użytku (np. umywalka sralka),
3. wykorzystanie produktów sypkich do dekorowania podłóg (chwila nieuwagi i całe popołudnie sprzątania);
w kategorii „makabryczne”:
1. zjazd na kolanach (w krótkich gaciach) po żwirowym stoku,
2. próba wytrzymałościowa palców (wkładanie ich między drzwi a futrynę),
3. ataki głową w przedmioty rozpędzone inaczej (np. huśtawka),
4. przeciskanie chomików przez otwory stanowczo za małe, w ramach nauki poruszania się po labiryntach;
w kategorii „pomysłowe”:
1. zorganizowanie dwóch „ucieczek” z przedszkola,
2. nurkowanie w kamionkowym zbiorniku wodnym na działce,
3. pływanie do góry nogami w jeziorze (rzecz wykonalna tylko w specjalnym kółku motorówce, skutecznie utrzymującej nóżki w pionie),
4. przechowywanie nielubianego obiadu w buzi przez połowę dnia żłobkowego,
5. badanie pojemności pieluchy poprzez maczanie jej w kałuży,
z jednym wydarzeniem mam problem, nie wiem jak ono zakwalifikować – czy do pomysłowych, a może do poprawiania urody, chociaż może lekko makabryczne było? Przyklejenie do czoła małej przyssawki, co prawda przyssawka sama odpadła, ale ślad w postaci krwawej malinki pozostał jeszcze na długo ;). I chyba musiałabym jeszcze długo długo wywlekać podobne sprawy i ciągle nie byłoby końca.
Jedno jest pewne – dzieciaki to największy skarb i kocham je najbardziej na świecie. Nie wiem czy świat miałby tyle barw gdyby nie ich pomysły.

czwartek, 23 kwietnia 2009

Dlaczego biedronka jest mała?


Pamięć to zadziwiające zjawisko. Często sama tak się poukłada, że na pierwszym planie znajdują się dawno nie odgrzewane wspomnienia. Może uważane za mniej zabawne, albo mniej istotne. W każdym razie wyłażą i już.
Tak też się stało w tym przypadku, już drugi dzień po głowie kołatają mi się wspomnienia związane z chrząszczami. Chrząszcze do których zaliczamy również nasze ogólnie znane biedronki, stały się, wiele lat temu, obiektem zainteresowania mojego brata, a że jego zainteresowania były często przenoszone na mnie (patrz – ja Piętaszek – człowiek od czarnej roboty. Taka rola młodszego rodzeństwa), po wyczerpującym instruktażu i wyposażeniu w podstawowe instrumenty wyruszyłam na łowy. Trzyszcze, kózki i inne sprężyki bójcie się. Jako istota wędrująca, poszukująca i zaciekawiona stanowiłam dobry materiał na łowcę ciekawych okazów.
Śmiało mogę powiedzieć, że do tego momentu, to ja właściwie nic o chrząszczach nie wiedziałam, kilka tylko dostrzegałam tak na codzień. A jak się czegoś szuka, to robi się tego caaałe mnóstwo. Znosiłam więc braciszkowi, małe, średnie i wielkie okazy, a on preparował stworzenia i umieszczał w swojej gablocie. No bo właściwie, dlaczego nie miałam wspierać mojego własnego brata w jego pasjach? Trwało to całe szaleństwo ładnych kilka lat i chyba zostało zakończone okazem pływaka żołtobrzeżka.
Kiedyś uczestnicząc w sprzątaniu końskiego boksu (tak, tak konno też jeździłam) natrafiłam na sporych rozmiarów chrząszcza. Odnowiło się we mnie zainteresowanie tymi stworzeniami, szczególnie, że dłuższą chwilę zajęło mi ustalenie, kto zacz. Niby wygląd pływaczka, ale miejsce takie bardziej niepływaczkowe. No i doszłam do wniosku, że brat ucieszy się z takiego okazu. Umieściłam stworzenie w pudełku po zapałkach (trochę małe było, ale jakoś dałam radę), ale uparciuch ciągle z niego wyłaził. A ponieważ taki spory chrząszcz ma też spory aparat gębowy, to budził ogólny sprzeciw żeńskiej części zespołu – zupełnie nie wiem dlaczego? To właśnie utkwiło gdzieś w mojej pamięci, aż do wczoraj, kiedy wyskoczyło z niej jak kiedyś pływak z pudełka po zapałkach. Do tej pory oczywiście nie dowiedziałam się dlaczego biedronka jest mała, za to wiem, że kiedyś otworzyłam szerzej oczy na własne otoczenie i to właśnie zamiłowanie mojego brata do chrząszczy sprawiło, że dostrzegam więcej i wcale nie zdziwiła mnie obecność miazgowca parkietowego ani kołatka w naszym nowym-starym domu.

środa, 22 kwietnia 2009

Historia pewnego słupa



Wiosna to czas wzmożonej aktywności. Dosłownie wszystko się ożywia: zieleń, zwierzaki, no i oczywiście ludzie. Wiele lat temu takie właśnie wiosenne ożywienie zachęciło nas (mnie i moją przyjaciółkę) do zrobienia najbardziej idiotycznej rzeczy jaką jestem w stanie wywlec z pamięci spośród idotycznych idotyzmów „wyprodukowanych” za czasów wczesnej młodości.
Obie byłyśmy posiadaczkami piesków i wiosenne spacery były na porządku dziennym, najczęściej do parku. Park nie kończył się gwałtownie pojawieniem się gęstej miejskiej infrastruktury tylko łagodnie przechodził w tereny leśne tylko gdzie niegdzie poprzecinane częściej odwiedzanymi przez spacerowiczów dróżkami dróżkami. I tylko naprawdę piękna pogoda i spory zasób czasowy pozwalał nam na wycieczkę w głąb owego lasu. Widać, to był ten czas, bo właśnie na takiej wycieczce rzecz miała miejsce. Pieski biegały, a my spokojnie sobie wędrowałyśmy dalej i dalej, aż natknęłyśmy się na wycięty pas zieleni przygotowany, jak się po chwili okazało, pod linię wysokiego napięcia, a chwilowo straszący poutykanymi tu i ówdzie betonowymi słupami. I wtedy TO się stało – ujrzałyśmy taki słup sterczący jak samotna drabina ustawiona na wzgórzu i doszłyśmy do wniosku, że świat musi niesamowicie wyglądać z takiej wysokości. Długo się nie zastanawiając zaczęłyśmy się na ony słup wspinać, wyżej i wyżej, aż do samego szczytu. Świat piękny był – to prawda, ale w momencie gdy euforia minęła i należałoby rozstać się ze słupem okazało się, że nie jesteśmy w stanie. Mięśnie stężały, a umysł zaczął ciężko się zastanawiać nad tym co zrobił. Kurczowo wczepione w beton z coraz mniejszym optymizmem patrzyłyśmy na świat, a nasze psy z coraz większym zdziwieniem patrzyły na nas, bo dziwne dźwięki towarzyszące temu „oglądaniu” zmusiły je do większego zainteresowania naszym postępowaniem.
Sytuacja patowa, droga nieuczęszczana, po pomoc nie ma kogo wysłać, trzeba zejść, a się nie da. Spięłam się w sobie i mówię do przyjaciółki – Złaź – i staram się pierwszy krok w dół wykonać. A słup coraz jakby węższy i wyższy się robi. – Nie mogę nogą ruszyć – usłyszałam w odpowiedzi. - Złaź – mówię – bo nas noc zastanie. A sama mam mięśnie nóg i rąk jak z drewna i to cholernie bolącego drewna.
Jeden stopień, drugi i piąty, a jeden od drugiego jakoś tak strasznie daleko, a ziemię to chyba w międzyczasie spod tego słupa wywieźli albo nie wiem co, bo strasznie do niej daleko. Ale noga za nogą w wielkich bólach i okrzykach bólu, podejmowałyśmy próby pokonania własnego strachu i odrętwienia i .... wróciłyśmy na ziemię. Dosłownie wróciłyśmy i tak mniej dosłownie też.
I w taki właśnie sposób, bo wielu wspinaczkach na drzewa, mury, po latach spędzonych na trzepakach dowiedziałyśmy się, że do wspinaczki wysokogórskiej zupełnie nie mamy smykałki, a należy jednak się czasami powstrzymać od pewnych działań, nawet jak człowiek jest bardzo zauroczony aurą.
Teraz tworzę sobie własne urokliwe miejsca i wcale nie musze się wspinać żeby sobie pooglądać.

wtorek, 21 kwietnia 2009

Strzyżenie owiec


Mamo, czego Ty nie robiłaś w życiu? – takie pytanie padało niejednokrotnie z ust moich dzieci. – No właściwie, to sportów ekstremalnych nie uprawiałam, to pewne, a resztę, albo robiłam, albo będę robiła.
Mój wstrętny charakter zawsze zmusi mnie do podjęcia każdego wyzwania. Któregoś dnia namawiałam mamę na skrócenie włosów, ale usłyszałam, że zapuszcza i doszłam do wniosku, że pewnie warkocze będzie wyplatała, ale wczoraj nastąpił akt desperacji i gwałtowne nalegania na skrócenie fryzury. Rad nie rad wzięłam nożyczki i zaczęłam postrzyżyny, mój najstarszy jak to ujrzał, to włączył jęczadło. Noo, mamo. Zobacz jak ja wyglądam taki nieogranięty. I ustawił się w kolejce. Najmłodsza już w ogrodzie na ścieżkach patykiem rysowała jakby ona widziała tył swojej koafiury, a średnia poleciała po pismo młodzieżowe do swojego pokoju, aby objawić mi swoją koncepcję.
Pora niewczesna. Ale co robić?
Mama po postrzyżynach w euforię popadła, bo ma taką lekką głowę. Młody poganiał mnie – Bo on zaraz wyjeżdża!
Pomyślałam sobie, że nie będę wysłuchiwać jaki pomijany w domu jest mój mąż i on jako trzeci wpadł w moje ręce. Wykonane – zapomniane.
Najmłodsza bez mrugnięcia zniosła moje zabiegi, a że fryzurka wymagała sporo pracy, to i potrwało. Pod koniec już zaczęła jęczeć, że strasznie długo, ale wytrwała.
Najgorzej było z ostatnią głową. Ta to ma te porosty. Futro dosłownie – i to strasznie długaśne, niesforne i niezdyscyplinowane jak posiadaczka.
Ponieważ zawsze nosiła włosy długie (żeby nie było od urodzenia można było kity wiązać), stanowiła największy problem. Nie ma to jak walczyć z przyzwyczajeniami. Po pierwsze zamiast zaczesania na dupkę miała powstać nieskoordynowana zupełnie bez jakichkolwiek równych części lekko wzburzona grzywka, a za nią miały się pojawić właściwie półdługie włosy bardzo zdecydowanie pocięte w schody. Obawiając się reakcji podjęłam tylko próbę skrócenia, ale jak doszło do poważnych decyzji nastąpiła blokada poparta całą masą słów, że pewnie nikt nie pozna, że dziwić się będą, że może ona nie potrafi (bo układać trzeba by codziennie), no i ku mojemu zaskoczeniu poszłoo. A za włosami pytanie – troszkę chyba zapóźnione – gdzie się nauczyłaś obcinać włosy?
No to było tak :D
Jako wczesnoszkolne dziecię prowadzana byłam co jakiś czas do fryzjera i otrzymywałam stały wizerunek na „półokrągło”, w pewnym momencie zaprzestano tej praktyki i włosięta rosły sobie i rosły, aż osiągnęły długość słuszną do „tyłka”. Czas jakiś nacieszyłam się taką długością, produkując na własnej głowie rzeczy dziwne i ciekawe zaplatane, podpinane i wiązane. Wtedy pewnie włączył się mój charakterek i podpowiedział, że nożyczki też w domu są. Raz obcięte, były obcinane już często i dłuższe i krótsze i równe i nie i kolorowe i kręcone i jakie tylko sobie można. Chyba tylko marchewkowy kolor wzbudził szalony sprzeciw mojego brata, który do tego momentu zupełnie głosu w sprawie nie zabierał. A później to się już inne głowy pojawiły, mniej lub bardziej chętne do poddawania się zabiegom. Oczywiście, aż do wczoraj kiedy do strzyżenia zgłosiło się na raz pięć głów.

Wieelkie gotowanie




Imprezy fajne są, ale przygotowania do nich to zawsze wielki wysiłek. Jedno jest tylko pocieszające, jak po takiej imprezie dostaję e-mail o treści - Ciociu poproszę przepis na to czy na tamto. I od razu się serce raduje, że coś drgnęło w szeregach rodzinnych. I po ostatniej tego typu prośbie zaczynam poważnie się zastanawiać czy nie stworzyć jakiejś zakładki kulinarnej. Sprawa będzie przez czas jakiś rozważana, ale nie jest niemożliwa do zrealizowania.
I chociaż wiele przepisów tkwi uparcie w mojej głowie, to postanowiłam, że zacznę je gdzieś spisywać, żeby moje dzieci mogły z nich skorzystać nawet jak mnie nie będzie. Ja w spadku po teściowej mam zeszyt z przepisami i pewnie jak dojdzie do skutku sprawa zakładki kulinarnej, to i one znajdą się pośród innych. Jak to mówiła moja średnia jak była jeszcze małą dziewczynką - przecież trzeba się podzielać. No to jak trzeba to trzeba. Ja pamiętam, że zawsze uczestniczyłam w działaniach kulinarnych w domu i najfajniejszą sprawą było „czyszczenie” z resztek (najlepiej tych słodkich) narzędzi kuchennych. Przy okazji wałka do ucierania ciasta zawsze słyszałam, że będę miała w związku z tym łysego męża. Mąż jest, nawet nie łysy, a wałek do ucierania został zamieniony, w większości przypadków, na mikser elektryczny.
Już kawał czasu temu doszłam do wniosku, że w kuchni imprezowej najważniejsze są dwie rzeczy: efektowność potrwa i łatwość ich przygotowania. Im szybciej tym lepiej, bo kto będzie stał ciągle nad garami zamiast cieszyć się z wizyty. Jedyny czasochłonny element to torty, tego nie da się zrobić ekspresowo.


A chwilowo babeczki i torcik na apetycik :D

środa, 15 kwietnia 2009

Pamiątka po babci

Kiedy byłam małą dziewczynką, taką czteroletnią, mama zabrał nas (mnie i mojego brata) w swoje rodzinne strony na zapadłą wieś na lubelszczyźnie. Wieś nie była jeszcze zelektryfikowana, a o dotarciu na nią jakimś transportem publicznym jeszcze przez wiele lat było tylko marzeniem. Pozostawały więc tylko nogi, albo jakiś szczęśliwy traf, w postaci jakiegoś gospodarza jadącego wozem konnym. Niestety my nie mieliśmy takiego szczęścia i przez pola przedzieraliśmy się do domu babci. Szliśmy sobie gęsiego po miedzach (miedza – granica pomiędzy polami, niezaorany pas zieleni), a ja co kilka kroków „wypadałam z toru” i nóżki mi się obsuwały. Zdaje się, że moja cierpliwość w pewnym momencie się wyczerpała, bo zaczęłam narzekać. – Mamuś, ale u tej babci są ksiwe chodniki.
I właściwie tylko ten tekst wypominany mi często i gęsto doprowadził nas jakoś na miejsce. A lekko nie było. W domu babci byłam jeszcze dwa razy jako dziecko i pamiętam, podwóreczko ogrodzone chruścianym płotem, na którym stała chata z bali pokryta regularną strzechą, piec (jedyny w chacie), klepisko zamiast podłogi i izba z łóżkiem pokrytym piernatami (poduszki i kołdry ułożone w stos) i piękną skrzynię drewnianą, i jak się kosą „robi” i buraki przerywa. I babcię też pamiętam. Tylko krzywych chodników nie pamiętam.

czwartek, 9 kwietnia 2009

Jak święta to świąteczne wypieki


Swoja przygodę z kuchnią rozpoczęłam bardzo wcześnie. Mama ciągle w szpitalach, ojciec pracował w terenie, a nas doglądała dochodząca ciocia. Trzeba było coś tam ugotować, żeby nie jeść w kółko kapuśniaczku i żurku – jakimi chętnie obdzielał nas ojciec przed swoim wyjazdem. Jedna z pierwszych prób kulinarnych związana właściwie z chwilową nieobecnością rodziców, to zupka owocowa, do której wrzuciłam różne dziwne rzeczy, a jedną z nich był liść laurowy. Do gara sięgała z trudnością, ale udało się. Do dziś pamiętam miny rodziców, którzy z wielką nieśmiałością, ale posiłek spożyli. Ponieważ pierwsza próba była taka sobie, to podejmowałam następne i następne, i po próbach gotowania przyszedł czas na próby pieczenia. W tej dziedzinie wspierała mnie moja przyjaciółka mieszkająca piętro niżej. Ponieważ w szkole podstawowej lekcje nie trwały w nieskończoność, a czasami rozpoczynały się np. o 11 czy 12 umawiałyśmy się na działania kulinarne. Wiecie – nikt nam wtedy nie był w stanie przeszkodzić ;). Myślę, że do największych porażek możemy zaliczyć bezy, które starałyśmy się wyprodukować w tempie ekspresowym i jeśli ktoś wie coś na temat bezów to wie, że sprawa była już na wstępie przegrana. Wyprodukowałyśmy takie bardziej kamienne, mocno zapieczone cosie, raczej mało jadalne. Drugie miejsce zajęły napoleonki. Wtedy nie było mowy o zakupieniu ciasta francuskiego w sklepie, więc ciasto pracowicie zostało stworzone w domu (wyszło super), za to krem, który miał się „zbiec” po schłodzeniu, stanowił półpłynną masę, która w całości spaskudziła nasze ciasto – zatem też nie dało się zjeść. Ptysie były już jadalne, ale miały tak płaską „formę”, że aż wstyd było nazywać je ptysiami. Od tego czasu minęło sporo lat i ciasta wypiekam z wielkim zaangażowaniem i mam nadzieję powodzeniem. W załączeniu torcik dla jednego z moich dzieci, a w perspektywie są wypieki świąteczne. :D

wtorek, 7 kwietnia 2009

Najpokorniejsza?

Pojawienie się w naszej rodzince drugiego dziecka wywołało niezwykłe poruszenie, do podrośniętego już chłopca dołączyła dziewczynka. Wymarzona przez tatusia piękna księżniczka. Mój syn był dumny okropnie. Gdy tylko wychodziliśmy z młodą na spacer, łapał za kołnierz każdego napotkanego kolegę i zawlekał go do wózka oświadczając dumnie – To moja siostra! Fajna, nie?!
Sielanka nie trwała jednak długo, bo nasza średnia zanim nauczyła się dobrze chodzić, nauczyła się mówić. zanim oczka otworzyła już peplała. No i objawiły się w niej cechy książęce (jak na długo oczekiwaną księżniczkę przystało). Kapryśna była jak księżniczka, awanturnicza jak księżniczka i generalnie cała jak księżniczka. Tupała swoją małą wredną nóżką i dręczyła naszego biednego pierworodnego zabierając jemu zabawki i słodycze które uwielbiała, a on ze stoickim spokojem to znosił.
Potrafiła wrzeszczeć – Mama, maaaaaaaaaaaamaaaaaaaaaaa, a on mnie bije – nie wiedząc o tym, że stoję właściwie za jej plecami i widzę jak wczepia się ze złością w nogę brata i ją zapamiętale kopie.
Do tej pory zostało w niej przeświadczenie, że brat pewnie odmówi jej pomocy, ale jak przystało na księżniczkę nie zamierza jego o nic prosić. Gdybym wiedziała, że określenie księżniczka będzie miało taki straszny wpływ na charakterek mojej córki, to nazywalibyśmy ją kopciuszkiem.



Smuteczki




Ponieważ smuteczków całe mnóstwo i zasmucać Tutaminkowej strony nie chcę to jajka co je wydziergałam ostatnio pokazuję. A liczę na to, że rozterki moich dzieci przestaną mnie zasmucać i uda mi się napisać coś wesołego.

piątek, 3 kwietnia 2009

Strachy...

Jak już wspomniałam zwierzyniec w naszym domu trwał prawie nieprzerwanie, po rybkach pojawiły się kanarki, chomiki, papuga, żółw, szczygieł (chociaż podejrzewam, że już w tych czasach było to mało zgodne z przepisami) i myszki były, i uratowane przed wysuszeniem jajka jaszczurek, które jak tylko zamieniły się w jaszczurki zostały wypuszczone do lasu no i pies. A raczej nibypies, ale bardzo kochany (był z nami ze dwanaście lat). Pewnie nie bez powodu mówi się „posłuszny jak pies”, w tym przypadku nie miało to żadnego zastosowania. Ale chyba jedynymi zwierzakami, o których nie wiedziała moja mama były myszki – białe myszki. Zostały przywiezione przez mojego brata i jego kolegę z zoo we Wrocławiu (dziękuję Państwu Gucwińskim, którzy obdarowali chłopców). Problem z myszkami był tylko jeden – moja mama panicznie wręcz bała się myszy, bez względu na ich kolor. Dzikie wrzaski, spazmy i inne dziwne sytuacje, to był efekt spotkania z maleńka myszką. Dlatego myszki mieszkały sobie najpierw w akwarium w szafce, a jak zaczęły gwałtownie się rozmnażać zostały przekazane częściowo do kolegi, a częściowo do piwnicy, do której mama nie zeszła przez całe trzydzieści lat jej zajmowania. Za to miała kilka przygód z myszami. Mnie się wydaja zabawne, ale ona pewnikiem piekło w tym chwilach przeżyła.
W latach kiedy wszystko było wspólne okazywało się, że nie zawsze dla wszystkich na wszystko wystarczało, dlatego też bloki powstające jak grzyby po deszczu (w końcu trzeba było mieć kogo umieszczać na tablicach przodowników pracy), były pozostawiane same sobie. Całe stada myszy i karaluchów poparte niewielką ilością szczurów były zwalczane sporadycznie i raczej we własnym zakresie trzeba było zadbać o niezbędne minimum higieny. Było to raczej trudne, żeby nie powiedzieć niemożliwe do zrealizowania. I właśnie dlatego, któregoś dnia pojawiła się u nas w mieszkaniu mysz (takie niewielkie szare stworzenie z długim różowym ogonkiem) i gdy tylko jej obecność została dostrzeżona, natychmiast doszło do scen dantejskich. Mama krzyczała i wykonywała gwałtowne ruchy kończynami dolnymi, wskazującymi na to, że albo zaczyna się karnawał w Paryżu, bo mama wyraźnie kankana ćwiczyła, albo inwazja strasznych gryzoni już się rozpoczęła.
Po podjętych próbach wypuszczenia stworzenia na klatkę schodową (niech inni się męczą) wezwana została pomoc w postaci mojej cioci, która upartą jednostkę miała zlokalizować, zneutralizować lub zrobić cokolwiek, byleby JEJ NIE BYŁO!!! TEJ WSTRĘTNEJ OKROPNEJ I KRWIOŻERCZEJ MYSZY!!!
Pierwszy etap działań wojennych
Na całej długości (5 metrowego) przedpokoju poustawiane zostały dostępne w domu krzesła i taborety, po których mama niczym rusałka Amelka przemieszczała się z punktu A do punktu B, czyli pomiędzy wnękami na szafy nazywanymi szumnie pokojami.

Drugi etap, z którego mama została całkowicie wyłączona ze względu na jej charakter (akcji nie mamy). Byliśmy z bratem jeszcze szkrabami, ale takimi co to myszy się nie boją, chętnie więc włączyliśmy się do programu poszukiwań zaginionej myszki. Została ona zlokalizowana w jednym z trzech wnęk mieszkalnych.

Etap trzeci
Pokój natychmiast został zamknięty, a wszelkie niedociągnięcia branży budowlanej w postaci szpar zostały pozatykane materiałami różnymi, przy czym myszka otrzymała wyprowiantowanie, aby przypadkiem nie chciała się w napadzie głodu przedzierać przez wszystkie zabezpieczenia.

Etap czwarty – ciocia zamieszkała z nami, aż do powrotu eksterminatora z podróży służbowej.
I wydawać by się mogło, że sytuacja jest całkowicie opanowana, gdyby nie fakt, że nie bardzo mieliśmy się w co ubierać. Przyodziewek został w jaskini zła wraz z kołdrami i poduszkami. Z drugiej jednak strony – dobrze, że mała myszka nie zamieszkała w łazience albo w kuchni ;P

czwartek, 2 kwietnia 2009

Moje maski




A żeby nie było tak monotonnie, zamieszczam zdjęcia moich masek, a przy okazji opowiem jak to się zaczęło.

Co było pierwsze jajko czy...?

Wszystkie dzieci uwielbiają małe zwierzaczki, szczególnie jak są puszyste, maleńkie i bezbronne, ale są dzieci lubiące zwierzaczki bez względu na kolor skóry, stan jej owłosienia, przyzwyczajenia, zgryźliwość czy niewielką komunikatywność. Do tej drugiej grupy należy moja najmłodsza. Od pieluchomajtkowego egzemplarza żywiołowo „nawiązywała kontakt” ze wszelkim zwierzyńcem, a że dziecię wykazuje wielkie zacięcie pedagogiczne, każdy stwór miał „tańczyć” tak jak ona zagra. Pamiętam pierwsze zwierzaki w naszym domu, stara papuga należąca jeszcze do mojego syna oraz dwa chomiki, którymi obdarowała mnie koleżanka z pracy. Chomiki stanowiły atrakcję świąt Bożego Narodzenia. Stanęły w pokoju ogólnego użytku na honorowym miejscu na komodzie, za mieszkanie mając akwarium. Najmłodsza, szkrab jeszcze, korzystając z chwil naszej nieuwagi, wlekła pod komodę krzesełko, drapała się na nie i „zabawiała zwierzaki” pokazując im jak silnie działa w naszym mieszkaniu grawitacja. Akwarium przetrwało tylko kilka dni i chomiki zamieszkały w klatkach, wydawać się mogło bezpieczniejszych dla dziecka i dla zwierzola. Ale mała jeszcze długo uczyła się, że nie należy drażnić nawet tak małych stworzeń – do pierwszej krwi, utoczonej jej przez jednego z podrażnionych chomików ze złośliwego „palucha dźgalucha żebrowego”. Już nigdy więcej nie użyła palca do trącania zwierząt po żeberkach. Najmłodsza uwielbiała zawsze wycieczki do lasu, z wielkim zaangażowaniem ganiając po krzorach w poszukiwaniu jaszczurek. Łapała w końcu jakąś i w żaden sposób nie można jej było przekonać, że maleńka jaszczureczka chce do mamusi. Najpierw musiała się nauczyć chodzić... I może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że miała chodzić na przednich łapach. Działania ratunkowe były zawsze w tym momencie intensyfikowane i jaszczurka odzyskiwała wolność.
Dziecię rosło, wraz z nim miłość do zwierząt, a ilość zdobytej wiedzy doprowadził do momentu, kiedy córka postanowiła wyhodować swojego własnego zwierzaczka.
I w tym miejscu w rolach głównych wystąpi jajko. Jajko wydobyte potajemnie z lodówki, umieszczone w kartonie na starym sweterku i owinięte szalikiem zostało umieszczone pod grzejnikiem w pokoju latorośli. Karton nie wzbudził mojego zainteresowania, gdyż takich pojawiało się mnóstwo i służyły przeważnie do przechowywania zabawek.
Karton sobie tam mieszkał i mieszkał i mieszkał i wzbudzał jakieś dziwne emocje w dziecięcej duszy i nerwowość zachowań gdy się w jego pobliżu znajdowałam. I pewnie mieszkał by tak jeszcze długo, gdyby nie to, że w pewnym momencie przeistoczył się w mokry karton. A że one mokro stwierdziłam w obecności dziecka, to zapytałam, co spowodowało ową mokrość. Usłyszawszy dosyć pokrętną odpowiedź postanowiłam załawić sprawę w innym terminie. Otworzyłam kartonik, i zobaczyłam szalik (dobrze, że nie wywlekłam go zbyt gwałtownie, bo okazało się, że w środku jest jajko, więc sweterek wyciągałam już ostrożnie). Jak się pokazało dziecko, wyjaśniłam sprawę i dowiedziałam się, że celem tych wszystkich zabiegów miał być mały żółciutki kurczaczek, a mokradło związane było z koniecznością zapewnienia stałej wilgotności.
Obśmiałam się w duchu jak norka, ale dziecku wyjaśniłam, że niestety nie da się wyprodukować kurczaczka w ten sposób.
Dobrze, że nie mamy strusi :P