piątek, 2 lipca 2010

Blogowanie


Pierwej myślałam o tym, że czas pożegnać blogowanie – ze zwykłego niemania czasu i problemów piętrzących się na półkach i generalnie wszędzie gdzie wzrok mój paść zechciał. I nawet wczoraj krok ostateczny uczynić chciałam. Ale niemanie powstrzymało mnie skutecznie, a dzisiaj to ja już nie chcę blogowania kończyć.
Dzisiaj to ja bym chciała mieć aparat fotograficzny w oczach. Już nawet zaczęłam przemyśliwać, jakiś sprytny sposób na zamocowanie aparatu na stałe do się i jakoś tak od razu ujrzałam latarkę czołówkę w charakterze aparatu czołowego. I postukałam się w czoło.
Nie da się wszystkiego zezdjęcić, ale da się wszystko opisać.
I tak – po pierwsze – wiele tygodni temu zaginęła Fobia. Wyszła z domu i nie wróciła. Moje najmłodsze ogłosiło akcję poszukiwawczą i ogłoszenia rozwiesiło, ale efekt był zerowy. Kot już więcej w naszej okolicy się nie pojawił. Ze względu na fobiczne zapędy mojej mamy (boi się panicznie gryzoni wszelakich) ogłosiliśmy „przetarg na kota”. Otrzymaliśmy kilka propozycji i w okolicznościach, o których lepiej nie wspominać, zostaliśmy szczęśliwymi posiadaczami nietoperzokota barwy tak jakby czarnej. Batalia o imię trwała dni kilka, a efekt to imion – również kilka. I kot się chyba będzie nazywał żarcie, bo na to hasło reaguje najżwawiej.
I właśnie do imienia nawiązując, muszę stwierdzić, że kot zapotrzebowany przez babcię, ukochany przez dzieci, z uporem maniaka sypia w naszym łożu małżeńskim zajmując środkową jego część.
I wczoraj słysząc (już w pierwszych oparach snu) jak mój ślubny walczy z kotem o miejsce w sypialni zaproponowałam żeby kota nazwać Deska (jako nawiązanie do pewnego dowcipu). Na co małżonek stwierdził, że nie można go tak nazwać, bo to kot jest a nie kotka. Gdyby to była kotka to byłaby Antykoncepcja, a mnie od razu przyszło do głowy, że skoro tak po męsku ma być to musiałby się nazywać Kondom.
Niestety wniosek nie przeszedł, babcia stawiała czynny opór na wieść o naszych pomysłach.
A kot i tak zajął połowę łóżka (tę środkową ;P) i przybiegł rankiem na hasło żarcie.
A po drugie – po drugie opiszę w następnym napadzie pisarskim i będzie wtedy o aparacie. Fotograficznym oczywiście...

niedziela, 13 czerwca 2010

Nic się nie zdarza dwa razy

Tak mówią - że nic się dwa razy nie zdarza. Ale to chyba nie odnosi się do mnie. Mnie się zdarza.

Wraz z ciepłym powiewem wiatru,
pojawia się zieleń soczysta
i słońce co wszystkich zachwyca,
i kwiaty pachnące w pięknych kolorach,
i zapach pierwszych owoców nadchodzącego lata.

Ale mnie to wszystko nie cieszy,
bo widziałam koniec drogi
- Waszej drogi.

poniedziałek, 3 maja 2010

A dlaczemu...

Pewnie stałam się nieciekawym obiektem obserwacji, a niektórym może się nawet wydawać, że zupełnie zapomniałam o mojej stronce. Ale nieee. Nie zapomniałam. Tak jakoś jak każdy człowiek mam chwile braku, niemania i generalnie takie, które się nie chcą komponować. Zmierzam wielkimi krokami do czasu spokojnego, letniego i takiego pełnego słońca. Trudno w to uwierzyć, szczególnie jak człowiek przez okno wyspoziernie, ale taka prawda. Za sobą mam kilka stoczonych potyczek (głównie słowych). Temat numer jeden to świnka. Świnak jak wiecie miezka ze mną już od jakiegoś czasu, ale nie o tę świnkę chodzi, chociaż i ona jest z tym tematem mocno związana. Świnka o wdzięcznym imieniu Świrek została zdiagnozowana przez moją najmłodszą jako "popadnięta w depresję" i gwałtownie potrzebująca towarzystwa.
- Mamusiu - nalegała najmłodsza - Świrek potrzebuje towarzystwa, żeby sam nie zostawał, bo sama mi mówiłaś (to taki koronny argument), że ona potrzebuje towarzystwa, a mnie ciągle nie ma.
W tej sytuacji i ja wytoczyłam ciężkie działa.
- Moja droga, wiedziałaś bardzo dobrze, zanim ta świnka się pojawiła w domu, że Ciebie ciągle nie będzie. Obiecywałaś, że każdą chwilkę będziesz jej poświęcała. A tymczasem, świnka przymierałaby głodem, gdyby nie ja i babcia. Po całym domu walają się trociny, a patyczak (który na początku swej kariery w naszym domu dostał imię, ale od chwili popełnienia morderstwa na towarzyszu, no i oczywiście od chwili pojawienia się Świrka) przestał nawet dostawać jedzenie. Drugiej śwince mówię zdecydowanie nie.
- No ale mamo - ja nawet wyliczyłam, że świnki powinny mieć (tyle to a tyle) powierzchni mieszkalnej a Świrek ma jej duuużo więcej, to mógłby zamieszkać z jeszcze jedną świnką - drążyła latorośl, zupełnie pomijając moją wcześniejszą wypowiedź.
Dyskusja została zakończona fukaniem i przeszklonymi przez łzy oczami (nie moimi oczywiście). Ale sam temat powrócił w zastraszającym tempie.
Dziecię jak tylko zobaczyło ładną pogodę przestało się również interesować ćwiczeniami na wiolonczeli. Na efekty nie czekałam długo. Odbierając młodą z lekcji gry usłyszałam, że poszło jej raczej kiepsko, a nauczyciel poprosił, abym nie angażowała tak mocno córki w opiekę nad świnką, by mogła spokojnie ćwiczyć.
I on i ja doskonale zdawaliśmy sobie sprawę z marności dziecięcej wymówki. Zapowiedziałam więc, że przyprowadzę na następną lekcję świnkę, aby mogła "zeznać" ileż to czasu poświęca jej moja zapracowana córka.
Z drugiej strony, trudno oprzeć się pokusie gdy na zewnątrz ślicznie świeci słońce. Które to słońce tak zmamiło dzieciątko, że teraz leży chore w łóżeczku.

czwartek, 29 kwietnia 2010

...


A tam poza - to nic nie robię :(

poniedziałek, 5 kwietnia 2010

A gdzie nowy dzień?

Dzień bałwana już dawno mam za sobą. A teraz to jest chyba miesiąc świra. Mogłabym spokojnie dostarczyć materiału do kontynuacji filmu Pechowiec. Ale co tam? W końcu człowiek spokojnie może funkcjonować bez aparatu fotograficznego (padła karta), bez telefonu (padło zasilanie), również lodówka nie jest elementem niezbędnym (jest jeszcze druga działająca), telewizor, dla którego życie straciło wszystkie barwy? Wszystko to nie ma znaczenia dopóki ja sama funkcjonuję. Ale oczywiście i ja musiałam się zepsuć. Stopień zepsucia jakby postępuje od kilku ładnych miesięcy. A już przysłowiowym gwoździem stała się babka z zakalcem. Taka świąteczna, taka specjalna i taka, taka - oklapnięta.
I zaraz przypominam sobie, jak któregoś pięknego roku w okolicy moich własnych urodzin wyjechałam (chyba to jakaś wycieczka szkolna była czy coś), a po powrocie w kuchni zastałam całą baterię nieudanych płaskich jak byle jaka deska i takoż twardych biszkoptów i kompletnie załamaną moją własną mamę, która chciała mi niespodziankę uczynić i tort wyszykować. A każdy upieczony przez nią biszkopt wcale nie był biszkoptem tylko deską. Biszkopt musiałam wyprodukować własnymi siłami, ale już wówczas obiecałam sobie, że żaden zakalec nie będzie mnie denerwował. Nie dam się i już.
Chyba od tego czasu, konstrukcja psychiczna mi się nieco nadwątliła, bo gdy zobaczyłam tą cholerną babkę jak sobie równiutko opada, to zadowolona zbytnio nie byłam. Szczególnie jeśli dodam, że babka była już po tym, gdy z moimi córkami piekłyśmy muffiny czekoladowe, które maleńką chwilkę zeszły nam z oczu i to wystarczyło, żeby trzeba było włączyć do obiegu stwierdzenie - "przypalone zdrowe na żołądek". I o ile przypalone babeczki czekoladowe przeszły sprawnie przez gardła moich domowników, tak zakalcowata babka nie cieszyła się zbytnią popularnością.
Święta jednak spełniły oczekiwania wszystkich. Przyniosły wiele chwil radości i zabawy. Dzięki porażkom kulinarnym nikt nie czuje się przejedzony. A na otarcie łez zjawił się u mnie w domu piękny mazurek z orzechami i kajmakiem stworzony rączkami Biedronki. Dziękujemy bardzo :D

poniedziałek, 15 marca 2010

Dzień bałwana



A raczej wieczór bałwana. Zima zła wcale nie ma zamiaru ustępować. Jeszcze rano zielony trawnik do wieczora pokrył się grubą warstwą ciężkiego, mokrego śniegu. Drzewa oblepione, uginały się pod jego ciężarem. A mnie się zebrało na wyjście do ogrodu.
- Chodź ze mną do ogrodu – poprosiłam małżonka.
Ten wiedziony pełnym zrozumieniem popukał się znacząco w czoło, ale później podniósł się z fotela.
- Idę z Tobą, bo jeszcze mi się gdzieś zgubisz.
No i poszliśmy, ja na bluzeczkę z krótkim rękawkiem naciągnęłam kawałek jakiejś kurtki, zabrałam aparat, w którym jak na złość akumulatory ledwo zipały, a karta pamięci odmówiła całkowicie współpracy. Jakoś zreanimowałam i postanowiłam łapać „uroki” zimy.
Kilka fotek i aparat wypiął się do końca. I wówczas myśl mi wpadła do głowy i zaraz z niej wypadła przez usta, że może by tak bałwana, bo śnieg idealny.
No i zabraliśmy się do tego bałwana. Chyba wprawa już nie ta, bo pierwsza próba zakończyła się katastrofą budowlaną. Z następnej wyszedł nam co prawda bałwan, ale szpetny strasznie. Dodaliśmy onemu, to i tamto. I w poczuciu dobrze spełnionego, wobec siebie, obowiązku wróciliśmy do domu. Na chwilę jedną wróciwszy do realnego świata, w którym rano odśnieżanie, bo do pracy trzeba.
I pomyśleć, że ja czas już jakiś temu pomyślałam, że święta za pasem i kury trzeba produkować.

poniedziałek, 1 marca 2010

Moje SPA

Mówią, że najlepszym i najskuteczniejszym balsamem na duszę kobiety jest odpoczynek w spa, fryzjer, kosmetyczka albo chociaż wycieczka po sklepach. Moja dusza wyraźnie domagała się jakiegoś balsamu. Dwa miesiące biegania po lekarzach sprawiły, że nie tylko dusza jakoś marnie wyglądała, ale ja cała się nadawałam do naprawy. Jakoś najbardziej konieczna okazała się wizyta u fryzjera. Umówiłam się na piątek, zebrałam w sobie i tuż po zakończonej pracy, wybrałam się na te relaksy niesamowite.
Dotarłam o umówionym czasie niecierpliwie oczekując tych atrakcji szalonych. Głowa pod wodę i już siedzę, a grzebień Pani fryzjerki dziarsko podąża po mojej zapuszczonej czuprynie. Wyartykułowałam swoje potrzeby i ze spokojem sumienia oddałam się rozmyślaniom o niebieskich migdałach. W końcu chadzałam do kobiety już od lat. Tuż obok zasiadła inna klientka. Cała w srebrnych papilotach.
No i się zaczęło.
Ona kosmiczna klientka okazała się być znajomą fryzjerki. Poczuła też silną potrzebę podzielenia się jakimiś dramatycznymi wydarzeniami. Kosmitka opowiadała o terrorze panującym w jej dzielnicy, a fryzjerka cięła. Przebrnęłyśmy przez opis sytuacji ogólnej, a fryzjerka tnie. Pojawiły się pierwsze ofiary, a ona nadal przy nożyczkach. Przy wizycie pogotowia i policji czułam się już mocno zaniepokojona. Może i dawno nie byłam u fryzjera, ale od wielu lat zdaję sobie sprawę z tego, że włosów mam ilość określoną. I nie jest ona oszałamiająca.
Piknięcie niepokoju uciszyłam jednak szybko racjonalną informacją, że w rękach fachowca się znajduję. Sprawdzonego przecież.
Opowieść kryminalna nabierała tempa – były pogróżki, skargi na policję i do prezesa spółdzielni. Upomnienia dla sprawcy i nieoczekiwany zwrot akcji w postaci rozliczeń podatkowych.
Nożyczki przestały śmigać koło moich uszu i pojawiła się suszarka i szczotka. Obie starały się niesamowicie, ale opowieść grozy zdominowała, spragnioną sensacji, duszę mojej fryzjerki i odebrały jej zdolność realnej oceny sytuacji.
A efekt?
WYGLĄDAM JAK DZIECKO Z CZWORAKÓW PO CIĘŻKIM TYFUSIE!
No i złość co mnie trzyma jeszcze do dziś.
A opowieść nie skończyła się dobrze. Bandyta nadal mieszka kole swoich ofiar. A ofiary z dumą opowiadają jak okaleczały sprawcę w oczekiwaniu na interwencję służb różnych i straszą pozostałych współlokatorów, w swojej wielkiej życzliwości wpierając im, że to tylko kwestia czasu, a i oni mogą stać się ofiarami.
A ja co zerknę w lustro, to szlag mnie trafia, chociaż chyba powinnam się cieszyć, że kobieta nie sięgnęła po maszynkę do golenia.

piątek, 26 lutego 2010

Jak zjeść frustrację




Odkąd pamiętam to wszelkie problemy rozwiązywałam (koncepcyjnie) działając w kuchni, albo wykonując różne czynności twórcze lub mniej twórcze (generalne porządki w środku tygodnia się chyba nie zaliczają do twórczych). Tak mnie trzyma do dziś. To znaczy, że jak jest źle, to w domu pojawiają się jakieś straszne ilości ciast, albo potraw wszelakich, a jak nie mam siły na działania kulinarne, to chociaż podziergolę troszkę. Z jednej strony to może dziwne, ale myślę, że lepsze to niż zajadanie problemów, przesypianie ich, albo popadanie w nałogi wszelakie.
Tak więc – frustracje wynocha i do dzieła.
Dzieci już się do kupy zdrowotnie pozbierały, śnieg za oknem już prawie nie występuje. Roślinki chcą już ku słońcu podążać. Czas abym i ja ku słońcu.
Wczoraj co prawda dostałam poradę, aby od zachodu szczęścia wypatrywać, a to jakoś tak mało ze słońcem się zgrywa, ale co mi tam niech będzie i wschód i zachód.

poniedziałek, 22 lutego 2010

To niesprawiedliwe jest

A co? Co takie niesprawiedliwe jest?
Jak człowiek sobie chwileczkę pochoruje, natychmiast pojawiają się one. Dzieci znaczy się. Dzieci też się przyłączają ochoczo do chorowania i efekt jest taki, że zamiast oddawać się zabiegom leczącym ciało i umysł. Ciało powinno spoczywać na wygodnych piernatach, a umysł oddawać się jakimś z dawna oczekiwanym rozrywkom, na które w normalnych (roboczo-zajęciowych dniach) nie ma czasu. To nie. Bo po co? Jeszcze by się zdarzyło, że wyzdrowieję sobie. Albo co?!
Zamiennie mam obłęd w oczach i wędrówki od pokoju do pokoju. Od chorego do chorego, podtrzymując własne obolałe trzewia zastanawiam się, kiedy oni wszyscy by chorowali gdybym ja była zdrowa jak wół.
No taak! Ja jeszcze urlop mam. To też czas doskonały!
Jednakowoż protestuję! Stanowczo i wyraźnie protestuję. Chcę wiosnę powitać z uśmiechem na ustach i chociaż z odrobiną środków finansowych, które ze spokojem sumienia mogłabym przeznaczyć na działania ogrodnicze albo nie ogrodnicze (a które obecnie z uporem maniaka pozostawiam w aptekach).
Takie zmieniacze bardziej. Ładnie żeby było i zabawnie. A nie tak wkurzająco i szaro.
Właśnie dzisiaj jak wreszcie udało mi się najstarsze dziecię na zajęcia wysłać, to wróciło po kilku godzinach z niemożności wykonywania ruchów gwałtownych, a schylaczo-okręcających wcale. Zabawne to było przez chwilę. Podkreślam - tylko przez chwilę. Aż do momentu, w którym okazało się, że dziecię one pochylić się nie może do talerza z jadłem. Zbudowałam więc piramidkę, aby paszczęką do talerza sięgnąć jednak dał radę, bo gotów był zejść z głodu. Nakarmione do lekarza wysłałam i czekam na efekty.
A na razie w ramach odreagowywania idę kończyć serwetkę. :P

czwartek, 28 stycznia 2010

Zimo-nowo


Oj. Zaniedbałam stronkę okropnie. Pierwej jednak, zmuszona byłam zadbać o siebie i swoje podupadające gwałtownie zdrowie. Mały miesiąc i „jak Feniks z popiołów”, a raczej jak erzac Feniksa onego poczłapałam do pracy. Niby ludzi niezastąpionych nie ma, ale chyba do zastępowania mnie nikt się specjalnie nie pchał, bo zastałam wszystko na takim etapie na jakie to zostawiłam. I tak czas jakiś straty do peletonu nadrobić się staram i nie „palić, grabić i mordować” - tylko z wyrozumiałością, cierpliwością i zaangażowaniem do ideału podążać.
Ideału nawet przez najlepszy sprzęt obserwacyjny wypatrzeć nie jestem w stanie i pewnie gdzieś w okolicach półrocza coś tam mym oczom się ukarze.
Pomimo natłoku przemyśleń egzystencjonalnych, zapaści emocjonalnych i strat finansowo-moralnych, postanowiłam się nie poddawać i jakieś jednak działania pozarobocze podjąć. I co mi z tego wyszło?
Ano niewiele: czapek kilka i szalik jakiś, serwetka rozgrzebana i pochłonięty cały stos słowa pisanego.
A za oknem białość okropna zapanowała ponownie. I chyba jakiś mały plan na długie zimowe wieczory trzeba zrobić? W każdym razie wiosenne plany na razie na półkę idą.
Zimować.