czwartek, 9 kwietnia 2009

Jak święta to świąteczne wypieki


Swoja przygodę z kuchnią rozpoczęłam bardzo wcześnie. Mama ciągle w szpitalach, ojciec pracował w terenie, a nas doglądała dochodząca ciocia. Trzeba było coś tam ugotować, żeby nie jeść w kółko kapuśniaczku i żurku – jakimi chętnie obdzielał nas ojciec przed swoim wyjazdem. Jedna z pierwszych prób kulinarnych związana właściwie z chwilową nieobecnością rodziców, to zupka owocowa, do której wrzuciłam różne dziwne rzeczy, a jedną z nich był liść laurowy. Do gara sięgała z trudnością, ale udało się. Do dziś pamiętam miny rodziców, którzy z wielką nieśmiałością, ale posiłek spożyli. Ponieważ pierwsza próba była taka sobie, to podejmowałam następne i następne, i po próbach gotowania przyszedł czas na próby pieczenia. W tej dziedzinie wspierała mnie moja przyjaciółka mieszkająca piętro niżej. Ponieważ w szkole podstawowej lekcje nie trwały w nieskończoność, a czasami rozpoczynały się np. o 11 czy 12 umawiałyśmy się na działania kulinarne. Wiecie – nikt nam wtedy nie był w stanie przeszkodzić ;). Myślę, że do największych porażek możemy zaliczyć bezy, które starałyśmy się wyprodukować w tempie ekspresowym i jeśli ktoś wie coś na temat bezów to wie, że sprawa była już na wstępie przegrana. Wyprodukowałyśmy takie bardziej kamienne, mocno zapieczone cosie, raczej mało jadalne. Drugie miejsce zajęły napoleonki. Wtedy nie było mowy o zakupieniu ciasta francuskiego w sklepie, więc ciasto pracowicie zostało stworzone w domu (wyszło super), za to krem, który miał się „zbiec” po schłodzeniu, stanowił półpłynną masę, która w całości spaskudziła nasze ciasto – zatem też nie dało się zjeść. Ptysie były już jadalne, ale miały tak płaską „formę”, że aż wstyd było nazywać je ptysiami. Od tego czasu minęło sporo lat i ciasta wypiekam z wielkim zaangażowaniem i mam nadzieję powodzeniem. W załączeniu torcik dla jednego z moich dzieci, a w perspektywie są wypieki świąteczne. :D