Chory pies, matka, dzieci, połamany palec, rozwalony plan zajęć, to bilans ostatniego tygodnia. Nawet już do alg przestałam zaglądać, o patyczakach wcale nie myślę, bo nie moje tylko dziecka. No ale po kolei. Najpierw była moja mama, co to już od jakiegoś czasu ma poważny problem z korzonkami i właściwie nigdy nie wiadomo, w którym miejscu i w jakiej pozycji się zatrzyma i czy nie trzeba będzie wzywać lekarza. A to wszystko w oczekiwaniu na wizytę u specjalisty. Specjalista przyjmuje dzisiaj i jest szansa na rozwiązanie tego problemu. Później był pies – dostał w „prezencie” od wioskowych kundli „sadzonki” pcheł, a wraz z nimi jakąś grypową przypadłość. Pchły wytłukliśmy, a grypsko męczyło psiuteczka bardzo mocno. Do psa dołączyły dzieci, bez fazy pchielnej oczywiście, ale smarkate, kaszlate i generalnie byle jakie się zrobiły. Okazało się, że sezon letni skutecznie uśpił moją czujność, bo apteczka w szybkim tempie została pozbawiona resztek doraźnych leków i trzeba było do apteki. Ale zanim nastąpił ten moment telefon, w środku dnia od średniego dziecka, zażywającego edukacji. – Mamo zabierzesz mnie ze szkoły? – trzaski, trzaski i … nogi. Zasięg jakiś kiepski w tej szkole mają i za diabła nie mogłam zrozumieć co też jest powodem tej prośby. Organizm młody, to chyba nogi dadzą radę donieść ją do domu, w końcu to jakieś 8 minut spacerkiem. Ale zaniepokojona podejmuje dalsze próby połączenia się i uzyskania jakichś bliższych informacji. I porażka, nadal trzaski i zaniki i nic więcej. Następuje więc szybka wymiana smsowa, z której wynika, że dziecko „ranne” w nogę zostało na lekcji wf i trzeba zabrać. Wysłałam mojego ślubnego, bo bardziej dyspozycyjny w tym momencie był, a ja trwałam w nieświadomości szukając w pamięci czy tę część ciała dziecko już miało obfotografowaną.
Moje średnie jest aktywne okropnie, chwili bez ruchu nie może, a co za tym idzie uraz goni uraz. Jak kiedyś nastąpiła kumulacja i kilka wizyt lekarskich miałyśmy do kupy, to zastanawiałam się kiedy lekarz wreszcie zasugeruje, że przemocy w rodzinie zdecydowane nie. Bo mnie samej dawało do myślenia jak to może być, że dzieciak raz w tygodniu przynosi nową kontuzję. A to takie proste: najpierw zabawy na trzepaku – efekt – obtłuczone kości miednicy. Przesiadamy się na hulajnogę – i bioderko sine, aż miło. Jak już jazda się znudzi, to idziemy na rozgrywki unihokeja skutecznie wybijając sobie palec. Palca jednak nie prześwietlamy, bo faktycznie tylko obity, ale kolano będące efektem „końskich zalotów” kolegi z ławy szkolnej już trzeba. I chyba zacznę sugerować, że należy bez prześwietlania pakować dziecko w gips, bo na chorobę popromienną mi zapadnie. Rączkę miała prześwietlaną jak mała była, bo wychodząc z babcią na spacer wepchnęła paluszki między drzwi i futrynę, następna była głowa – bo w przedszkolu sztywne huśtawki były i zderzyła się z taka właśnie, a później to już nogi w różnych momentach, jama brzuszna przy silnym zapaleniu jelit, a później przy ataku kamicy nerkowej. A teraz to. To największa kara od losu jaka mogła ją spotkać. Do szkoły chodzić nie może, na tańce przynajmniej przez miesiąc, a później zobaczymy, na śpiew też nie da rady, bo nogi w domu zostawić się nie da. Biedne dziecię siedzi w domu i ze skóry wyskakuje.
Ona jeszcze dobrze nie zaczęła leczyć tego złamanego palca a ja już się martwię co będzie następne. Ale może to koniec czarnej serii urazów? Właściwie spokojnie mogę powiedzieć, że od jakichś dwóch lat, to i siniaków (takich tam „codziennych”) jakby mniej. Czyżby ławki mają zaokrąglone brzegi? A może nogi i ręce mniej wystające? No i poobijane kończyny nie wyglądają atrakcyjnie w krótkich spódniczkach. :D
Moje średnie jest aktywne okropnie, chwili bez ruchu nie może, a co za tym idzie uraz goni uraz. Jak kiedyś nastąpiła kumulacja i kilka wizyt lekarskich miałyśmy do kupy, to zastanawiałam się kiedy lekarz wreszcie zasugeruje, że przemocy w rodzinie zdecydowane nie. Bo mnie samej dawało do myślenia jak to może być, że dzieciak raz w tygodniu przynosi nową kontuzję. A to takie proste: najpierw zabawy na trzepaku – efekt – obtłuczone kości miednicy. Przesiadamy się na hulajnogę – i bioderko sine, aż miło. Jak już jazda się znudzi, to idziemy na rozgrywki unihokeja skutecznie wybijając sobie palec. Palca jednak nie prześwietlamy, bo faktycznie tylko obity, ale kolano będące efektem „końskich zalotów” kolegi z ławy szkolnej już trzeba. I chyba zacznę sugerować, że należy bez prześwietlania pakować dziecko w gips, bo na chorobę popromienną mi zapadnie. Rączkę miała prześwietlaną jak mała była, bo wychodząc z babcią na spacer wepchnęła paluszki między drzwi i futrynę, następna była głowa – bo w przedszkolu sztywne huśtawki były i zderzyła się z taka właśnie, a później to już nogi w różnych momentach, jama brzuszna przy silnym zapaleniu jelit, a później przy ataku kamicy nerkowej. A teraz to. To największa kara od losu jaka mogła ją spotkać. Do szkoły chodzić nie może, na tańce przynajmniej przez miesiąc, a później zobaczymy, na śpiew też nie da rady, bo nogi w domu zostawić się nie da. Biedne dziecię siedzi w domu i ze skóry wyskakuje.
Ona jeszcze dobrze nie zaczęła leczyć tego złamanego palca a ja już się martwię co będzie następne. Ale może to koniec czarnej serii urazów? Właściwie spokojnie mogę powiedzieć, że od jakichś dwóch lat, to i siniaków (takich tam „codziennych”) jakby mniej. Czyżby ławki mają zaokrąglone brzegi? A może nogi i ręce mniej wystające? No i poobijane kończyny nie wyglądają atrakcyjnie w krótkich spódniczkach. :D