piątek, 31 lipca 2009

Urodziny


No i się znów zaczęło
Mamuś, mogę Ci powiedzieć co bym chciała na urodziny? – Urodziny już za kilka dni i właściwie na natłoku zajęć nie znalazłam chwili żeby się zastanowić, co tez może chcieć na urodziny moje najmłodsze.
- Noo mów.
Chociaż w głębi duszy czułam, że sprawa jest śmierdząca na odległość. Kilka dni wcześniej była rozmowa pod tytułem ja chcę żółwia. Żółw fajna sprawa. Dobrze powiedziałam, ale chyba trzeba było się opierać i nie doszło by do obecnej sytuacji.
- Chcę mieć rybkę.
Mój umysł zdołał już odlecieć gdzieś w międzyczasie, bo na rybkę zareagował dosyć leniwie
Jednak moja odpowiedź była zdecydowana – Nie – Dlaczego? – I w moją stronę spojrzały wielkie oczy pełne łez.
- Bo rybka to nie tylko rybka, trzeba jej stworzyć odpowiednie warunki i zakupić stosowny sprzęt. I przecież nie powiem dziecku, że to idiotyczne jest, bo równie dobrze można sobie interaktywną ramkę do zdjęć kupić. Efekt będzie ten sam (będzie się coś tam ruszało), a kłopotu jakby mniej.
- Kupmy rybkę – dołączyła się średnia – Nauczę ją śpiewać.
Śpiewać?! No tak właściwie jest to jakieś rozwiązanie. Śpiewająca rybka wzbudzi zainteresowanie całego świata. Będziemy przyjmować wycieczki z różnych krajów.
Ale nawet ta perspektywa nie nastawiła mnie pozytywnie do rybkowego planu i stanowczo się temu wszystkiemu sprzeciwiłam, a teraz jestem na etapie zastanawiania się jaki może być skuteczny zamiennik.

Rusałka Ceik odwiedza jeżówkę purpurową

czwartek, 30 lipca 2009

Senne koszmary

Zapomniałam - jak wiatr miękkim skrzydłem muska policzki,
Zapomniałam - jak słońce ciepłymi dłońmi otula twarz,
Zapomniałam - jak świetlista potrafi być radość spotkania,
Zapomniałam - jak ciepły deszcz obmywa zmartwienia.

Pamiętam - ból rozstania,
Pamiętam - rozpacz pożegnania,
Pamiętam - jak potrafi krwawić serce,
Pamiętam - chociaż nie wierzę.

wtorek, 28 lipca 2009

Co tak pięknie gra?

Gdybym chciała powiedzieę, że noce spędzam na spokojnym i zasłużonym odpoczynku, to powiedziałabym nieprawdę. Dzisiejsza nocka przerwana została dziwnymi odgłosami z dolnych partii domu. Zerknęłam i okazało się, że u mojego najstarszego palą się wszystkie światła i to z tego rejonu dochodzą odgłosy zaczepno-budzące. Nie bardzo miałam ochotę na wycieczki więc napisałam do latorośli, że spać ma iść – w formie oschłej bardziej, a dziecko mi na to – Przepraszam, karałem świerszcza, bo mi wszedł do pokoju i ćwierkał...
Ale to świerszcz nie był, bo wcale nie przystawał do opisu stworzonego przez potomka kilka tygodni wcześniej – czyli nie był krótszy od skorka i z ząbkami na dupie.
Od rana wymienialiśmy swoje spostrzeżenia na temat nieproszonego gościa i wyszło na to, że to Podłatczyn Roesela był powodem całego zamieszania.

poniedziałek, 27 lipca 2009

Taki sobie dzień

Słowo dupa jest bardzo częstym gościem w naszym domu. Aby podkreślić niewłaściwość jakiejś sytuacji mówimy często jest do dupy, pada deszcz – do dupy, kasy brak – do dupy. Możemy mieś jeszcze dupacki dzień i można by tak jeszcze długo. Nie należy jednakowoż generalizować. Nie żeby było tak całkiem całkiem. Zdarzają się nawet lepsze dni – tyle tylko, że nie ostatnio. Zrobiła się już taka ilość dup, że żeby sobie spokojnie usiąść, to albo trzeba się rozpychać, albo siadać komuś na kolanach. Nawet robót galerniczych nie można zaplanować, bo jak już wolny dzień przychodzi, to okazuje się, że pada na zmianę z burzami. Nie będę pisała, że jest... – ale jest.
Zaczynam się już obawiać, że od czasu mojego niefartownego (patrz – do d...) urlopu, nie ma prawa nic się stać w sposób łatwy, szybki i przyjemny. Jednak jako istota starająca się z uporem maniak dążyć do lepszego, spoglądam w przyszłość z (niczym nie uzasadnionym) optymizmem i czekam na następny urlop, walcząc z przeciwnościami losu. A nawet klej do decu wylał mi się bezczelnie do skrzynki z farbami i większości nie mogę odspawać. Znajduję się na rozdrożu egzystencjonalnym. Emocjonalnie jednak strasznie zdeterminowana do tego zasranego optymizmu.

czwartek, 23 lipca 2009

?

Ponieważ przyjęłam teraz taktykę angażowania wszystkich w sprawy domowe, to pierwsze pytanie jakie pada po powrocie po pracy, to – co zrobiłeś (aś) dla domu? To nic, że największym osiągnięciem mojej średniej było schowanie pościeli. A to wyczyn nie lada, dotychczas jej łóżko było wiecznie rozmemłane, a w ramach promocji walały się tam jeszcze ciuchy. A najmłodsze właśnie przedarło się przez rekordowy bałagan w swoim pokoju. Ponieważ mała najwięcej czasu spędza w innych pomieszczeniach, a śpi u babci, to wiecznie w jej pokoju było pobojowisko. Za to synuś za największą swoją zasługę uznał wywleczenie się z wyra przed południem. I pomimo moich upierdliwych pytań, ten ostatni właśnie uznał, że ma liberalnych rodziców i cieszy się, że ma właśnie takich. Z jednej strony moje serce ucieszyło się bardzo na tę wiadomość, a z drugiej mój okropny umysł zaczął węszyć w poszukiwaniu podstępu.
Bo co właściwie oznacza dla niego określenie liberalny?
Grzebałam gwałtownie w pamięci żeby znaleźć oznaki tego liberalizmu i NIC. Zawsze trafiałam na jakąś „konserwę”. Bo w końcu zasad do przestrzegania u nas cała masa, matka ciągle się czepia o durny porządek, ojciec o pracę na rzecz. A tutaj taka niespodzianka.
Okazało się, że dla pierworodnego objawem liberalnej postawy jest pukanie do jego pokoju gdy przyjmuje gości i niezabawianie ich w sposób okrutnie rodzicielski i brak nerwowej reakcji gdy mówi, że idzie na „alkoholową libację do świtu”. Czym mnie totalnie zaskoczył, bo dla mnie było to tak oczywiste, jak to, że nikt mi nie będzie zaglądał do torebki i właził mi do sypialni bez pukania.
Ale tego, że wnosi ciągle tony błota na butach jemu nie przepuszczę – dostanie się po uszach (pomimo tego, że dorosły egzemplarz jest).

środa, 22 lipca 2009

Oj, zapomniałam


Było strasznie ciemno, a ja miałam byle jaki aparat i tylko taką udało mi się zrobić migawkę z burzy

Wyjazdy

Urlop to fajna rzecz. Człowiek czeka na niego cały rok, a później wychodzi z tego coś takiego. Miała być fajna wycieczka samochodem, a był pociąg. I co z tego, że trzy godziny dłużej jechał, w końcu to urlop i nigdzie mi się nie spieszyło (chyba). Pierwszy dzień pobytu u mojej Kuzyneczki był baardzo intensywny, bo przygotowania do spotkania rodzinnego biegły pełną parą. W końcu miało się zjawić kilkadziesiąt osób. Zjawiło się i owszem, buziole uśmiechnięte, ciałka wyluzowane, pogoda super. Nikt nie marudził, nie narzekał, nie płakał i nie robił scen. Było naprawdę szalenie fajnie. W pięknych okolicznościach ogrodu, starannie wypielęgnowanego przez moją wspomnianą wcześniej kuzyneczkę, spędziliśmy sympatyczny dzień. To nic, że słońce wypaliło mi śmieszny wzór na klacie, a co tam – urlop. Dzień zakończył się wiadomością, że moja mama zabiera moje córki ze sobą i jedzie odwiedzać i spędzać. Już oczami wyobraźni widziałam jak po powrocie do domu nadrabiam straty, które udało mi się zrobić jeszcze przed urlopem i wyjazdem i realizuję plan maksimum. Ale nieee.
Córki z babcią naspędzały się całą jedną noc i poranek, i zaczęły się telefony, że jeden egzemplarz córek jest popsuty. Oznaki wyraźnych słabości ma i inne takie. Robiąc wszystko żeby opanować telefonicznie zaistniałą sytuację, ze spokojem przynależnym na urlopie, staram się wypoczywać i zgodnie ze wskazówkami przekazywanymi z każdą rozmową telefoniczną, się nie denerwować. W końcu dziecko trafia na pogotowie i w efekcie do lekarza. A ja o ironio nie mam jak dojechać, bo autko Kuzynki też półsprawne. Nasi ślubni na wycieczce w Zakpcu. No trudno, dzwonię i mówię jak jest, ale to też ze dwie godziny jazdy zanim wrócą. Dziecko pod opieką lekarską, więc noc będzie spokojna, a wyjazd do niego przełożony na następny poranek.
Poranek przynosi jednak kolejne niespodzianki – panowie uknuli sprytny plan, który w żaden sposób nie chce się pokryć z naszym. Prostowanie zajmuje prawie dwie godziny. Mam ochotę mordować, ale jestem na urlopie i nie wolno mi się denerwować. Podróż przebiega jednak sprawnie. Spotkanie z lekarzem i pierwsze ustalenia dotyczące dalszych losów pozostałych członków wyprawy. Werdykt – babcia do domu, mąż do domu, kupa ciuchów do domu, przygarnięty razem z moimi dziewczynami „obcy” nieletni członek rodziny do domu. Udało się jakoś spakować te wszystkie nadmiary i do domu. A ja z najmłodszą w oczekiwaniu na lepsze jutro, przygarnięte przez rodzinkę.
Jak już dostałam cynk, że babcia i mąż na miejscu oczekiwałam jeszcze jakiejś informacji od kuzynki, że pozbyła się małolata bez specjalnych problemów. Dzwonię i słyszę, że nie dojechali jeszcze, bo... autko się spuło.
Co jeszcze może się nie udać?
Jak już lekarze zdecydowali, że mogę dziecię odebrać – upał był niemożebny. Zabraliśmy, wypraliśmy i pytam jak kogo nastoletniego – Dasz radę do domu? Pięć godzin w pociągu?.
Dziecię już chyba tego spędzania miało po dziurki w nosie i też chciało do domu. Późne popołudnie, dworzec i wielgachna informacja na tablicy odjazdów – 120 minut opóźnienia. Dopytuję dlaczegóź – w końcu wczoraj było już wszystko ok. Wypadek bezradnie rozkłada ręce kobita w informacji. Nie będę z chorym dzieckiem siedziała dwie godziny na dworcu. W poczekalni tylko stare dobre ławki w paski. Po dwóch godzinach musiałabym prosić o torbę na frytki, żeby pozbierać tyłek z tej poczekalni. Jedziemy do mojej cioci, bo niedaleko. Wyposażona w numer na informację, żeby w każdej chwili przyskoczyć i dojechać. Dzwonie później co chwilkę, z uporem maniaka, czy to już. A Pani z uporem maniak odpowiada 120. Jak już nie wytrzymałam i pojechałyśmy na dworzec, to się okazało, że pociąg już sobie pojechał. Szlag mnie trafił, bo w międzyczasie dziecko już krwotoku z nosa zdążyło dostać, a w efekcie musiałam je ciągnąć za włosy na czwarte piętro. Tak się wyśmienicie czuło. Przez pół nocy szalała taka nawałnica, że zastanawiałam się czy tego punktowca nie zwieje i czy trasy będą przejezdne. Były, dojechałam. Pędem do lekarza z dzieckiem leciałam, a jak już wszystko zostało pozałatwiane. Został mi cały jeden dzień urlopu – na robienie prania.
Urlop mam jeszcze pod koniec sierpnia. Nawet boję się myśleć co może przynieść.

poniedziałek, 20 lipca 2009

Ogrodowe szaleństwo


Już chyba jestem


Gdy poranek puka w okno,
kiedy słońce budzi mnie,
widzę ogród i już wiem -
dzionek się nie zapowiada źle.

Tu padalec, tam jaskółka,
pysznogłówka dumnie tkwi,
i bergenia tak dla zmyłki
w letnie znów zakwitła dni.

Róże płatki rozchylają,
pomidorek w słońcu lśni
a przez trawę przemykają
moje zakręcone sny.

piątek, 10 lipca 2009

Dlaczego nie może być tak po prostu?

Nawet nie będę mówiła, jak wiadomość o niemożności na mnie wpływa.
Ale jestem tak zdeterminowana, że chyba nic nie jest w stanie wpłynąć na mnie negatywnie. Totalny luz, spokój, opanowanie, bezstres, powietrze, podróże, marudne bachory, utrudnienia na drogach, gasnący samochód (nie udało się naprawić), nieporozumienia rodzinne i cała ta reszta sprawia, że chyba w szybkim tempie znalazłam się na dnie rozpaczy i załamania nerwowego. Jak ja dam rade jakoś to przetrwać, to cud będzie dosłownie. Ale jadę, trudno, co będzie to będzie, najwyżej do drzewa za nogę mnie na spotkaniu rodzinnym przywiążą abym nieopatrznie nie zrobiła komuś krzywdy.

Urlop

Niby wszystko jest, niby tylko z kasą zawsze jakieś problemy mogą się pojawić, ale ilekroć zdarzy się sytuacja tzw. przymusowa, że wiesz, że czegoś konkretnego potrzebujesz i to najlepiej na wczoraj, to to coś zupełnie nieosiągalne się staje. Ilekroć o tym pomyśle, to szlag mnie trafia. Tylko do czasu do czasu chodzę po sklepach w poszukiwaniu „czegoś” w większości przypadków idę po konkretną rzecz z konkretnym oczekiwaniem i albo to kupuję albo nie (wiem nienormalna jak na kobietę jestem, ale atmosfera sklepowa zupełnie mnie nie kręci). Rzeczy niezbędne nabywam w sposób niezbędnie minimalistyczny, bez rozważania czy w różowym płynie hamulcowym mi do twarzy, a żarcie ma być jadalne i świeże.
Stanęliśmy z małżonkiem w obliczu katastrofy zakupowej. Na kilka dni przed planowanym wyjazdem urlopowym autko odmówiło współpracy. Zepsuło się niedobre, konkretnie aparat zapłonowy jest do wymiany. Znając już diagnozę wyruszyliśmy z wielkim optymizmem na poszukiwanie onego. Po czwartym odwiedzonym punkcie z częściami lekko byłam już załamana, ale w piątym moja nadzieja odżyła. Facet spojrzał na nas obrzydliwym wzrokiem i podał cenę. Zatelepało mną nieco, ale chyba ślubny bardziej to przeżył. Postanowiłam pocieszać i łagodzić, bo przecież jutro chcemy wyjechać, a ciężko pokonać czterysta kilometrów pchając autko. „No dobra” zgodziliśmy się łaskawie, a szef wysłał umyślnego po nasz „ssskarb”. Czekamy i czekamy i czekamy i wraca umyślny bezradnie rozkłada rączęta i mówi – NIE MA. Cholera mnie wzięła, byłam bliska eksplozji, ale jestem spokojną i opanowaną osobą więc robiąc dziwne miny, które ewentualnie można podciągnąć pod uśmiech wycofałam się ciągnąc za sobą mojego całkowicie już ogłuszonego mężczyznę.
Ostatecznie zdecydowaliśmy się na powrót do domu i przeanalizowanie problemu w poszukiwaniu rozwiązań alternatywnych. Wlazłam na allegro i udało się znalazłam, niedaleko nawet tam byliśmy, tylko zamknięte było. Dzisiaj to się już auteczko naprawia, a jutro wyruszamy odpoczywać.
Mam urlop i Tutaminki też.

środa, 8 lipca 2009

Co my teraz zrobimy?

- Chodź do ogrodu! Zakrzyknął mój małżonek.
Wystraszyłam się nieco, bo właśnie byłam na etapie bezmyślnego pilnowania gotującego się kompotu i planowania najbliższej dziesięciolatki.
- Po co?
– Poszukamy nowej Grizeldy. Bo co zrobimy jak wróci młoda i zobaczy, że ta stara to się do użytku nie nadaje?

No właśnie – co zrobimy? – Potelepało się po mojej głowie to okropne pytanie. Porzuciłam natychmiast moje pasjonujące zajęcie i poleciałam szukać. Małżonek stał w zieleni i bezradnie się rozglądał.
- Na czym to zwykle siedzi? Zapytał.
Pomyślałam, że u nas zwykle jest teraz takie, że siedzi zdechłe w pudełku pozostawionym przez najmłodszego potwora, ale zebrałam się w sobie i określiłam rejon poszukiwań. Jeden, drugi, trzeci zagonek i nic. Ogarnęło nas już lekkie zniechęcenie, jak dojrzałam na jednej z roślin – niewielkie i mizerne zastępstwo.
- Jest! – Zakrzyknęłam – Ale jakaś taka maleńka – dodałam szybko wiedząc, że za chwile jęk zawodu usłyszę. No i stało się. Staliśmy tak oboje, gapiąc się na jakiegoś przyszłomotylego wypierda i w każdym z nas budził się wewnętrzny sprzeciw. Zabierać biedne stworzenie czy nie zabierać.
- Eee, niech podrośnie – stwierdził sprawca całego tego ogrodowego zamieszania, nagle zmieniając front. – Może jakaś dorodniejsza się znajdzie.
I sobie poszedł. W pierwszym odruchu i ja ruszyłam w kierunku domu, ale moja chora wyobraźnia natychmiast podsunęła mi straszny widok Minigrizeldy rozrywanej przez dziób i szpony zjadacza owadów. - Zabieramy - orzekłam i poleciałam po słoiczek i łopatkę. – A co z tym zrobimy? – zapytał smętnym głosem mój ślubny, pokazując pojemnik z Grizeldą numer 1.
Decyzja mogła być tylko jedna. Kosz! zanim jednak pojemnik znalazł się w koszu zaobserwowałam, że z naszą denatką w pojemniku przebywa jeszcze jeden osobnik.
* * * *
- Może to skorek był przyczyną zejścia Grizeldy? – temat zdominował rodzinne rozważania i nawet posiłek wieczorny zwany popularnie kolacją tego nie zmienił. Nowa Grizelda siedziała w słoiku z koprem posadzonym w garstkę ziemi przyniesionej z ogrodu i wyczyniała jakieś dziwne sztuki. Przyciągała tym samym mój wzrok i myśli, bo zastanawiał się ciągle jak wyjaśnić niewielkie rozmiary stwora i jak nie doprowadzić, go do zejścia.
- Skorek? – Zdziwił się mój syn. – A co to jest skorek?
- To inaczej szczypawica prosta – odparłam – Czego Was teraz uczą w tych szkołach.
- Widziałem takie krótkie szczypawice na bramce.
- Co znaczy krótkie? – zainteresowałam się gwałtownie.
- No były krótkie i też miały ząbki na tyłku i grały.
Przełknęłam te dziwne opisy wraz z kawałkiem posiłku, przetworzyłam to w jakąś logiczną całość i wyszło mi, że...
- świerszcze widziałeś. – Może to i świerszcze – Zupełnie zignorował temat mój syn. Na to wszedł do kuchni mój małżonek i zaraz postanowiłam przeprowadzić test prosty.
- Co to za owad? Krótsze od szczypawicy, ma ząbki na tyłku i gra? – sekunda wysiłku na twarzy i odpowiedź, pytanie dodatkowe – Ząbki na tyłku? – I pada odpowiedź– Świerszcz.
Z jednej strony ręce mi opadły, że tak właśnie można opisać świerszcza, a z drugiej strony to ciekawe jakie spojrzenie na rzeczywistość mają mężczyźni, gdybym kazała „blondynce” opisać świerszcza, to pewnie byłby to zielony pasikonik we fraku, zasuwający serenady na skrzypeczkach.
* * * *
A Minigrizelda nadal dycha.

poniedziałek, 6 lipca 2009

Lato...


Skąd się wzięła Grizelda


- Zobacz co dla Ciebie znalazłam – Zawołała babcia do wnusi, targając w dłoni gałązkę kopru. Do gałązki była kurczowo uczepiona gąsienica pazia królowej (zdjęcie gdzieś tam niżej).
– Jaka śliczna – zatrajkoliła wnusia i natychmiast zaczęła snuć domysły co też z takiej gąsienicy może wyrosnąć.
Zdradziłam mamie i córce jakież to stworzenie wpadło w ich „szpony” i udostępniłam tymczasowy pojemnik do obserwacji. Kazałam jeszcze świeżego żarełka dorzucić.
- Mamo, a tam nie było takich kuleczek czarnych, a teraz są.
– Dałaś przecież jeść stworzęciu, to jak je to pewnie i kupa. W sposób oględny wyjaśniłam dziecku. Dziecię miało poobserwować i oddać naturze (gąsienice oczywiście). Ale...
Jakie było moje zaskoczenie, jak następnego dnia okazało się, że nie dosyć, że gąsienica nadal tkwi w pojemniku, to dostała jeszcze swoje własne imię. Grizelda!
Biedne stworzenie, potrząsane, przestawiane i nadmiernie dokarmiane. Dobrze, że zauważyłam, że zaczyna się gotować na parapecie, bo pewnie byłoby także upieczone.
Trzeba przyznać, że moja najmłodsza się przyłożyła, bo zdobyła wiedzę niezbędną do opieki nad Grizeldą. Co jada i kiedy będzie z niej motyl. Nie wzięła jednego pod uwagę, że zaraz wyjeżdża. Właściwie to już wyjechała. Najpierw stoczyłam z nią bój o Grizeldę właśnie, próbując przekonać uparciucha, że każdy zwierzak potrzebuje spokoju, i podróż przez pół Polski z całą pewnością jej nie posłuży. A później walczyłam o każdy drobiazg zapakowany do plecaka, który w wersji początkowej ważył chyba ze dwie tony. W każdym razie ja nie mogłam go dźwignąć. Biorąc pod uwagę, że moje dziecię raczej niewielkie jest, to pewnie też nie dałoby rady.
Po, trwających cały dzień, pertraktacjach dziecko wyjechało na zasłużony odpoczynek, a ja zostałam z grizeldą, która rano okazała się być mało (jak to nazwać?) chętna do współpracy. Dzisiaj ogród zostanie przetrząśnięty w poszukiwaniu egzemplarza zastępczego.

środa, 1 lipca 2009

Baby to ...

Baby to chuje! Zakrzyknął Aliczek wpadając z impetem do klubu. Wszyscy ze zrozumieniem pokiwali głowami świadomi tego, że od kilku dni walczył o przetrwanie związku z kobietą piękną, ale zupełnie niewyrozumiałą. Z drugiej strony - żeby aż tak?
Ochłonąwszy nieco dorzucił coś o tworzeniu klubu zatwardziałych kawalerów, do którego to klubu natychmiast dołączyli inni z połamanymi sercami. Aliczek może nie należał do grupy najśliczniejszych na świecie, a w obejściu taki lekki troglodyta, ale przesympatyczny był. Ale po latach widać, że znalazła się amatorka troglodytów i udaną parę tworzą i dzieciaczki fajne mają. A i pozostali członkowie klubu kawalerów pod wezwaniem „Baby to chuje” nie próżnowali przez te wszystkie lata i własne stadła pozakładali. A ponoć to kobiety mają skomplikowaną naturę?