- Zobacz co dla Ciebie znalazłam – Zawołała babcia do wnusi, targając w dłoni gałązkę kopru. Do gałązki była kurczowo uczepiona gąsienica pazia królowej (zdjęcie gdzieś tam niżej).
– Jaka śliczna – zatrajkoliła wnusia i natychmiast zaczęła snuć domysły co też z takiej gąsienicy może wyrosnąć.
Zdradziłam mamie i córce jakież to stworzenie wpadło w ich „szpony” i udostępniłam tymczasowy pojemnik do obserwacji. Kazałam jeszcze świeżego żarełka dorzucić.
- Mamo, a tam nie było takich kuleczek czarnych, a teraz są.
– Dałaś przecież jeść stworzęciu, to jak je to pewnie i kupa. W sposób oględny wyjaśniłam dziecku. Dziecię miało poobserwować i oddać naturze (gąsienice oczywiście). Ale...
Jakie było moje zaskoczenie, jak następnego dnia okazało się, że nie dosyć, że gąsienica nadal tkwi w pojemniku, to dostała jeszcze swoje własne imię. Grizelda!
Biedne stworzenie, potrząsane, przestawiane i nadmiernie dokarmiane. Dobrze, że zauważyłam, że zaczyna się gotować na parapecie, bo pewnie byłoby także upieczone.
Trzeba przyznać, że moja najmłodsza się przyłożyła, bo zdobyła wiedzę niezbędną do opieki nad Grizeldą. Co jada i kiedy będzie z niej motyl. Nie wzięła jednego pod uwagę, że zaraz wyjeżdża. Właściwie to już wyjechała. Najpierw stoczyłam z nią bój o Grizeldę właśnie, próbując przekonać uparciucha, że każdy zwierzak potrzebuje spokoju, i podróż przez pół Polski z całą pewnością jej nie posłuży. A później walczyłam o każdy drobiazg zapakowany do plecaka, który w wersji początkowej ważył chyba ze dwie tony. W każdym razie ja nie mogłam go dźwignąć. Biorąc pod uwagę, że moje dziecię raczej niewielkie jest, to pewnie też nie dałoby rady.
Po, trwających cały dzień, pertraktacjach dziecko wyjechało na zasłużony odpoczynek, a ja zostałam z grizeldą, która rano okazała się być mało (jak to nazwać?) chętna do współpracy. Dzisiaj ogród zostanie przetrząśnięty w poszukiwaniu egzemplarza zastępczego.
– Jaka śliczna – zatrajkoliła wnusia i natychmiast zaczęła snuć domysły co też z takiej gąsienicy może wyrosnąć.
Zdradziłam mamie i córce jakież to stworzenie wpadło w ich „szpony” i udostępniłam tymczasowy pojemnik do obserwacji. Kazałam jeszcze świeżego żarełka dorzucić.
- Mamo, a tam nie było takich kuleczek czarnych, a teraz są.
– Dałaś przecież jeść stworzęciu, to jak je to pewnie i kupa. W sposób oględny wyjaśniłam dziecku. Dziecię miało poobserwować i oddać naturze (gąsienice oczywiście). Ale...
Jakie było moje zaskoczenie, jak następnego dnia okazało się, że nie dosyć, że gąsienica nadal tkwi w pojemniku, to dostała jeszcze swoje własne imię. Grizelda!
Biedne stworzenie, potrząsane, przestawiane i nadmiernie dokarmiane. Dobrze, że zauważyłam, że zaczyna się gotować na parapecie, bo pewnie byłoby także upieczone.
Trzeba przyznać, że moja najmłodsza się przyłożyła, bo zdobyła wiedzę niezbędną do opieki nad Grizeldą. Co jada i kiedy będzie z niej motyl. Nie wzięła jednego pod uwagę, że zaraz wyjeżdża. Właściwie to już wyjechała. Najpierw stoczyłam z nią bój o Grizeldę właśnie, próbując przekonać uparciucha, że każdy zwierzak potrzebuje spokoju, i podróż przez pół Polski z całą pewnością jej nie posłuży. A później walczyłam o każdy drobiazg zapakowany do plecaka, który w wersji początkowej ważył chyba ze dwie tony. W każdym razie ja nie mogłam go dźwignąć. Biorąc pod uwagę, że moje dziecię raczej niewielkie jest, to pewnie też nie dałoby rady.
Po, trwających cały dzień, pertraktacjach dziecko wyjechało na zasłużony odpoczynek, a ja zostałam z grizeldą, która rano okazała się być mało (jak to nazwać?) chętna do współpracy. Dzisiaj ogród zostanie przetrząśnięty w poszukiwaniu egzemplarza zastępczego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz