piątek, 23 października 2009

Telefonowa tęcza

Pan P... nadal tutaj jest

- Chodźmy. Najpierw Ciebie zakwaterujemy, żebyś miał gdzie robić przemyślenia, jak juz dopadną Ciebie te stada, spragnionych świeżej krwi, współpracowników. No i musisz się zainstalować. Nienormowany czas pracy, w wielu przypadkach oznacza, że tutaj mieszkamy. Dlatego właśnie moje biuro wygląda tak, a nie inaczej. Zresztą, zapewnia Ciebie, że pozostałe w tym dziale zadziwią Ciebie jeszcze bardziej. Mamy tutaj jeszcze spore zaplecze kuchenne i coś na kształt bufetu, bo nie wszyscy lubią szykować sobie posiłki we własnym zakresie i pewnie do tej pory popadaliby z głodu. Są też sale laboratoryjne, ambulatorium, magazyny z rzeczami różnymi. Na początek, jednak, zapoznać się musisz z regulaminem obowiązującym w tym dziale i fajnie by było gdybyś zechciał przestrzegać zasad bezpieczeństwa, bo od nich zależy nie tylko Twoje życie, ale również życie innych ludzi. I tutaj – ostrzegam – żadnej taryfy ulgowej.
Pospieszny podążał za Beatą słuchając jej raczej mało uważnie, za to z ciekawością rozglądając się po coraz to obszerniejszych korytarzach.
- Strasznie długaśne. – pomyślał. Właściwie dlaczego miałby być inne? Budynek firmy był imponująco wielki. Część zajmowana przez biura dla „przekładaczy papierów” żenująco mała i ulokowana na jednym piętrze. Tadeusz wiedział też, że dwa piętra były zarezerwowane dla zarządu firmy. Znajdowały się tam gabinety prezesów i innych ważnych person oraz sale konferencyjne. Pozostała część budynku tkwiła sobie, tak jakby, poza jego myślami. Właściwie przez pierwsze miesiące pracy wyobrażał sobie jak to dostaje się do innego działu i odnajduje te wszystkie tajne laboratoria, i nieomalże odkrywa inne światy, ale zniechęcenie rodzajem pracy przyszło tak szybko, że budynek skurczył się do rozmiarów szybu windowego z przyklejonym do niego siódmym piętrem wyposażonym w dwa krótkie korytarzyki i ledwo kilka gabinecików.
To co oglądał w tej chwili otwierało w jego umyśle kolejne drzwi i budynek znów stawał przed nim w swojej całej krasie. Wielki i pełen tajemniczych miejsc. Miejsc, które sam będzie mógł odkrywać.
- Ej, Pospieszny, jesteś tutaj? – nieco niecierpliwy głos szefowej wyrwał Tadeusza z zamyślenia. Zamrugał oczami, aby odzyskać ostrość widzenia.
- Tak, tak jestem. Zastanawiałem się tylko, jak to możliwe, że przez tyle lat, nie zauważyłem, że to wszystko się dzieje wokół mnie, nie widziałem ludzi i ogromu tej instytucji?
Betka uśmiechnęła się lekko – My to nazywamy wyłączeniem, bardzo cenna cecha, gdy zachodzi konieczność pracy w warunkach szczególnie uciążliwych i stresujących. Nastawiasz się na wykonanie konkretnego zadania i reszta Ciebie nie interesuje. Tworzysz minimalistyczny rodzaj świata, w którym tobie będzie najłatwiej funkcjonować, a później już jakoś leci. „Odcinasz” po kawałku rzeczywistości i „chowasz” ją jako mało użyteczną. Zaczynasz wykorzystywać dopiero w odpowiednim momencie.
Zatrzymali się przed jakimiś drzwiami.
- Ale to lepiej zapamiętaj. 213 – to Twój nowy dom i Twoje nowe miejsce pracy.
Beata zerknęła na czytnik linii papilarnych i zdecydowanym ruchem coś z niego zdarła, a później wydarła się w pustą przestrzeń korytarza.
- Nogi wam z tyłków powyrywam, za te głupie numery! To do naszych działowych klaunów było. Chcieli na czas jakiś pozbawić Ciebie linii papilarnych a tym samym możliwości samodzielnego poruszania się po dziale. Można by pomyśleć, że takim starym facetom, powinno w głowach siedzieć coś poważniejszego, ale oni są jak dzieci, co ciągle tylko psoty mają w głowach. Uważaj na nich. I na siebie też.
Weszli do gabinetu. Pospieszny oniemiał. Ogromna przestrzeń była szokująca i prawie pusta. na środku stało biurko i krzesło, które w tym wielkim pomieszczeniu wyglądały jak zagubione zabawki. W głębi widoczne były jeszcze jedne drzwi.
Kobieta podążając za wzrokiem Pospiesznego wyjaśniła
– To drzwi do łazienki. A całość musisz sobie sam urządzić według własnych potrzeb. Po naradzie, która odbędzie się za godzinę spotkasz się z magazynierem, który zapewni Tobie wszystkie niezbędne sprzęty. Oczywiście jeśli chcesz coś zabrać ze swojego mieszkania, nie ma problemu. Jeśli chcesz zachować swoje mieszkanie – nie ma problemu. Jeśli chcesz tutaj mieszkać na stałe – nie ma problemu. generalnie – wszystko jest do dogrania. Myślę, że potrzebujesz trochę czasu na uporządkowanie wszystkich spraw. Niestety nie mamy czasu jeśli chodzi o Lusię. Więc narada właśnie w tej sprawie będzie o 11tej.
- Ależ ta kobieta ma gadane – pomyślał Pospieszny. Mocno przytłoczony nadmiarem informacji, ale też mocno zadowolony obrotem spraw.
- Czy przed naradą, mogę uzyskać jakieś dodatkowe informacje na temat Lusi?
- Oczywiście. Albi wprowadzi Ciebie w szczegóły sprawy.
- Albi? – mruknął pod nosem Tadeusz.
- To nasz działowy Einstein.
Okazało się, że do geniusza Pospieszny nie będzie miał daleko i nawet przez chwilę ta myśl go cieszyła, bo jakoś po pierwszych kontaktach z Rudym i Giemzom nie wyobrażał sobie siebie w charakterze trzeciego do spółki, a skoro miał tutaj mieszkać i pracować, i żyć, to... Jednak jego zabłąkana myśl szybko upadła na podłogę. Albi okazała się drobną blondyneczką o przenikliwym zielonookim spojrzeniu i ostro nakrapianym piegami zadartym nosku. Otoczenie w jakim ją zastali od razu wykluczało Albi z grona „tych” blondynek. Mrugający wścibskimi światełkami sprzęt, mnogość narzędzi oraz półki uginające się pod ciężarem literatury wszelakiej. Pospieszny oglądał to wszystko z wielkim zainteresowaniem.
- Albi, to jest Pospieszny.
- Anna Drzewiecka – wyciągnęła do Pospiesznego swoją drobną dłoń. Ujął ją i również się przedstawił.
- Tadeusz Stepowicz.
- To ten Pospieszny? – Zapytała Albi wyszarpując swoją rękę, zbyt długo przetrzymywaną przez Tadeusza.
- Uhmy – Mruknęła Betka – Ten sam – po czym szybko dodała – Zostawię was samych. Muszę jeszcze kilka spraw przygotować przed naradą, a Ty Albi, bądź tak dobra i wyjaśnij jak najwięcej nowemu koledze.
- Dobra, jak sobie życzysz. – Machnęła ręką na pożegnanie odchodzącej szefowej i spojrzała zaciekawiona na przybyłego do jej królestwa mężczyznę.
- Siadaj proszę. Mamy mało czasu, a wiele spraw do omówienia. Aby łatwiej było ogarnąć całość zagadnienia, opowiem Tobie o pewnym odkryciu którego dokonałam zupełnie przez przypadek kilka lat temu. Jak chyba wiesz, zagadnienia czasu i przestrzeni są rozpatrywane przez rzesze naukowców już od wielu, wielu stuleci. Z pewnością zauważyłeś u siebie zjawisko czasu przeciekającego przez palce, albo uciekającego czasu, czy czasu wlekącego się. To są sytuacje, które przytrafiają się właściwie każdemu.
Dziewczyna dopiero teraz przysiadła na śmiesznym krzesełku wyszarpniętym spod najbliższego biurka.
- Czy zdarzyło się Tobie, że specjalnie wstałeś kilka minut wcześniej, bo chciałeś być szybciej w pracy, a w rezultacie okazało się, że się spóźniłeś, chociaż ilość oraz rodzaj wykonywanych czynności nie odbiegały od tych wykonywanych codziennie?
W pierwszej chwili Pospieszny pomyślał sobie, że Anna się z niego nabija, jakby zaglądała w jego rozwleczone do granic możliwości życie, ale wypadało odpowiedzieć.
- Bo to raz. Spóźnienia, to mój znak rozpoznawczy. Ale znaczy to tylko tyle, że zupełnie nie potrafię się zorganizować.
- Widzisz – nie do końca jest tak jak mówisz. Ja zetknęłam się z tym zjawiskiem kilkakrotnie i wpadłam na pomysł, żeby je zmierzyć.
- Co zmierzyć?
- Nazwałam to przeciekami czasowymi. A żeby było ciekawiej okazało się, że przecieki czasowe są ściśle powiązane z ludźmi.
- Co znaczy, że są powiązane z ludźmi?
- Gdy stworzyłam miernik przecieków, udało mi się pomiar przetransponować na obraz. wygląda on mniej więcej tak.
Albi sięgnęła, po plik wydruków na biurko i podała go Tadeuszowi. Przeglądał kolejno kartki, na których widniała sylwetka ludzka, a od niej odchodziły grubsze albo cieńsze linie. Dziewczyna podeszła do niego i również pochyliła się nad obrazami.
- Widzisz te linie? To są właśnie przecieki. Grubość linii świadczy o sile wycieku. Czasami są to ułamki sekund, ale czasami są to pokaźne pakiety minut.
- I każdy tak „przecieka”? – Zainteresował się Pospieszny
- A wiesz, że nie. Właśnie dlatego to my się tym zajmujemy. Wycieki czasowe dotyczą tylko niewielkiej grupy osób. Sprawa została więc potraktowana jako zjawisko paranormalne jak umiejętność, telekinezy. Jestem teraz na etapie badania czy naprawdę, to jest ściśle powiązane z indywidualnymi predyspozycjami ludzi czy może przytrafia się to każdemu tylko w różnych przedziałach czasowych.
Tadeusz zamyślił się. Ciekawe czy on jest w grupie tych dziurawych czy raczej tych nieudaczników.
- Jak wybierasz obiekty do badania?
Albi nieoczekiwanie spłonęła rumieńcem.
- Tego w tej chwili Tobie powiedzieć nie mogę. Porozmawiam z Betką i wrócimy do tematu. Ok? – W jej zielonych oczach pojawiła się błagalna iskierka. Pospiesznemu wydało się to dziwne. Taka otwarta rozmowa nagle stała się jakby niewygodna. Przynajmniej dla jednej strony. Wzruszył ramionami.
- Dobra. Jak tam chcesz. To teraz jak możesz – To ostatnie zdanie nieznacznie przeciągnął, dając kobiecie do zrozumienia, że takie dziwne tajemnice zupełnie jego nie kręcą. – Powiedz mi coś jeszcze o Lusi.

środa, 21 października 2009

Połatana stronka


Czuję się w obowiązku wytłumaczyć z takich nieregularności na Tutaminkowej stronie. Po pierwsze zaatakował mnie notoryczny brak czasu. Natłok obowiązków niechcianych, nie lubianych i nie koniecznie przewidzianych sprawił, że organizacja znalazła się w punkcie martwym. Pan Pospieszny dosłownie zapchał mi wszystkie wolne półki w mojej głowie i jak w najbliższym czasie nie wywlekę go na stronę, to będzie niedobrze, ooj niedobrze. Ale zanim to nastąpi, będę zmuszona gościa wysiedlić na zupełnie oddzielnego bloga, o czym poinformuję w stosownym momencie i odpowiedniej formie.
Działań różnych też nie prowadzę, z przyczyn różnych i przedziwnych, staram się natomiast ze spraw bieżących wywiązać jak najlepiej, tzn. do pracy chadzam i wykonuję na czas (jeszcze), do szkoły muzycznej dziecko prowadzam też również, na tańce jeszcze nie wozimy średniego nieszczęścia naszego, bo złamany paluch nadal na zwolnieniu jest.
A wczoraj oczekując na najmłodsze, aż się na tej wiolonczeli weźmie i wygra, wyruszyliśmy z małżonkiem na wycieczkę po sklepach. tak sobie wyruszyliśmy, bo właściwie w celu nijakim. Nastroje takie bardziej nostalgiczno-jesienne chyba nas dopadły, bo wleźliśmy do sklepu z ciuchami. Z obrzydzeniem popatrzyłam na wiszące na wieszakach szmaty i już chciałam przybytek ony opuścić, gdy za rękaw zostałam zaciągnięta przed jedną rzecz taką.
- Co to jest? – Zapytał mój ślubny
- No co Ty? Nie widzisz? Sweterek przecież – ofuknęłam męża
- To sweterek jest?! – oburzył się święcie – Zobacz, gdzie on ma otwory na rece i na szyje gdzie ma otwór, no zobacz, zobacz.
Gorączkował się strasznie przy tym, a ja zupełnie nie wiem dlaczego. No fakt sweterek wyglądał jakby troszkę przez mole przejechany był, golfik taki mocno rozwleczony miał i w atrakcyjnym szarym kolorze był, takim bardzo śmieciowo szarym, ale bez przesady, gorsze rzeczy widziałam.
- O co tobie chodzi? Każdy przeciętny człowiek ma dwie ręce i szyje. Sweterek też musi mieć otwory na dwie ręce i szyję.
- Ale to wygląda jak sukienka powieszona odwrotnie, zobacz jak te ręce nisko opadły, a ta szyja to niby gdzie ma się co, no gdzie?
No i nostalgiczno-jesienne nastroje poszły w odstawkę. jak tutaj się nie denerwować, jak mężczyzna wyraźnie zaczepki szuka.
- Słuchaj no, widocznie taka jest potrzeba chwili żeby tak nisko ręce trzymać, a to tutaj, to golfik jest, tylko taki duuuży, ohydny – to fakt – ale duuuży. Chodźmy stąd i nie psujmy sobie nerwów.
Panie ekspedientki chyba odetchnęły z ulga po moim oświadczeniu, bo już zaczęły nerwowo przestępować z nogi na nogę jak zobaczyły i usłyszały (jakoś nie mamy w zwyczaju szeptać do siebie w sklepach) o co poszła cała sprawa. I tak się skończyły minuty przeznaczone na chwile relaksu w moim zaganianym świecie. teraz już nie będę taka rozrzutna i postaram się racjonalniej wykorzystywać czas.
Może wreszcie uda mi się przekazać baardzo mocno spóźniony prezent urodzinowy dla Dronki. Pokazuję go dzisiaj na stronie jako pocieszyciela oczu. Chociaż jako skan wygląda kiepsko.
A po drugie – mam jakiś wyraźny problem z organizacją.
Buuuu

piątek, 16 października 2009

...

Pięć lat udręki na stanowisku przekładacza papierów spędzonych w towarzystwie Wymiętolonego Pawła i Pierworodnego Adama, pod okrutnym, choć ślicznym pantofelkiem Kuternogi zakończyły się dla Pospiesznego zupełnie nieoczekiwanie właśnie tego środowego poranka przeplatane dziwnymi spotkaniami z osobą z innego świata.
Tadeusz postanowił szybko sformalizować swoje przeniesienie wizytą u Lemura. Udał się więc do jej gabinetu omijając szerokim łukiem swój własny, nie powiadamiając swoich dotychczasowych współpracowników o nieoczekiwanym awansie. Tak właśnie, o awansie. Tak sobie teraz o tym myślał, jak już nieco ochłonął po tych niedorzecznych przejściach.
Wtarabanił się do Lemura bez zbędnych wstępów i już zamierzał wdać się w zawiłe tłumaczenia, po co właściwie zawitał w te skromne progi, ale został uprzedzony.
- O, Pan Stepowicz! Proszę oddać mi swój identyfikator. Otrzyma Pan za chwilę nowy do poziomu 4F. Przygotowałam także aneks do Pańskiej umowy o pracę. Proszę tutaj podpisać.
Kościsty paluch kadrowej wylądował w miejscu, w którym Tadeusz posłusznie złożył swój wypracowany podpis, a później na jeszcze jednej kartce i jeszcze jednej i tych kartek było chyba ze dwadzieścia, a on był taki zmordowany, że nawet okiem nie chciało mu się rzucić na te wszystkie podpisywane świstki.
Po którymś podpisie z kolei Lemur nie wytrzymał
- Nie czyta Pan?
- Nie – Odrzekł Tadeusz – Bezgranicznie Pani ufam.
Na pomarszczoną twarz kadrowej spłynął zupełnie nieoczekiwanie panieński rumieniec i pojawił się ten sam dziwaczny niby-uśmiech, który zagościł na jej obliczu już po raz drugi tego ranka.
- Dobrze więc – powiedziała słodko – dla Pana informacji dodam tylko, że od tej chwili jest Pan pracownikiem działu Praktycznego zastosowania zjawisk paranormalnych i podlega Pan bezpośrednio Pani Beacie Wolnej.
- Wolne żarty – pomyślał sobie Pospieszny – znów baba i do tego to nazwisko.
Tadeusz był przekonany, że tym działem kieruje Giemza albo Rudy, właściwe, to myślał, że cały dział składał się tylko z tych dwóch. Jutro, jutro się wszystko wyjaśni.
Jutro powitało go, jak zwykle – niezwykle kurczliwym czasem. No niby robił wszystko sprawnie, wstał nawet kilka minut wcześniej niż zwykle, a i tak do windy dotarł kilka minut później niż zwykle. Zaklął pod nosem, bo to pierwszy dzień w nowym dziale, a on nie zdołał odbić się od dna i konsekwentnie podążał w kierunku wspominanego wcześnie rekordu spóźnień.
Podekscytowany, ale mocno poirytowany zaistniałą sytuacja ponadczasową Pospieszny wypadł z windy gotów odpierać ataki rozwścieczonego Lemura i poczuł się mocno zdezorientowany, że ten wcale na niego nie czyha. Tadeusz nerwowo zajrzał we wszystkie okoliczne korytarze, ale tam też nie było Lemura. W pierwszej chwili pomyślał, że jakaś choroba dopadła kadrową, ale szybko odrzucił tę myśl, jako całkowicie niedorzeczną. Skoncentrował swoje wysiłki na dotarciu do nowego działu. Gdy wreszcie uporał się ze wszystkimi napotkanymi po drodze do strefy 4F zamkami i drzwiami objawił się jemu zupełnie nowy świat i uchachana opakowana w burzę rudychy kłaków twarz. – Pewnie Rudy – Pomyślał sobie Pospieszny i ledwo to zrobił usłyszał jak twarz wykrzykuje do niego.
- Jesteś mi krewny pięć dyszek Pospieszny! Jestem Giemza.
Twarz poleciała w głąb przepastnego korytarza, ale zaraz objawiła się następna łysa jak kolano.
- Nie wierz, temu jełopowi, to Betce jesteś winien pięć dych. Jestem Rudy. Chodź za mną.
Pospieszny chyba już wczoraj zapodział gdzieś cały zapas swojej elokwencji, bo teraz tylko mruknął coś pod nosem i pomaszerował za dziwnym osobnikiem. Wcale nie przekonany, że jest on tym za kogo się podaje.
Gabinet, a raczej pokój, pomieszczenie do którego został zaprowadzony, w niczym nie przypominał tych gabinetów, w których miał wątpliwą przyjemność pracować dotychczas. Miękki dywan wyciszył tak skutecznie ich kroki, że osoba siedząca w głębokiej i wyglądającej na komfortową, kanapie z zaangażowaniem dłubiąca w jakimś cosiu innym cosiem, aż podskoczyła na anons Rudego.
- O Pani, przybył Pospieszny.
- Czego się skradasz kretynie – owrzeszczała go na to „o Pani” – wynocha.
Pospieszny całkowicie zbity z tropu również postanowił opuścić to miejsce, w silnym przekonaniu, że trafił jakoś niedobrze.
- A Ty dokąd? – zwróciła się tym razem bezpośrednio do Tadeusza.
– Siadaj proszę, zaraz skończę – Ton jej głosu jakby wyraźnie złagodniał. Wskazała na fotel naprzeciw siebie. Buduarowy charakter tego biura nie sprzyjał koncentracji. Myśli Pospiesznego rozbiegały się na wszystkie strony. Postanowił je jednak zebrać w jakąś logiczną całość, spojrzał też z uwagą na kobietę siedzącą na kanapie.
- Skończyłam – Podniosła się energicznie z kanapy, odłożyła cosie na pobliski stolik i podeszła do Tadeusza, który tak gwałtownie próbował się poderwać z miękkiego fotela, że mało nie wylądował na podłodze. Wyciągnęła do niego rękę i się przedstawiła.
- Beata Wolna, mówią na mnie Betka, ale nie ryzykuj tego przezwiska w mojej obecności, ja osobiście jego nie toleruję, za to po imieniu bez oporów, to znacznie ułatwia pracę.
Pospieszny ujął wyciągniętą dłoń kobiety i uścisnął ją energicznie – wybełkotał swoje imię i nazwisko.
- Usiądźmy – zaproponowała – Wiem, że koledzy mówią na Ciebie Pospieszny, a może wolisz po imieniu?
- Może być Pospieszny? – Odpowiedział, zupełnie nie mogąc odnaleźć się w nowej rzeczywistości.
- Jeśli pozwolisz zacznę od rzeczy najważniejszych, a później zajmiemy się drobiazgami. – Ponieważ było to raczej stwierdzenie, a nie pytanie, skinął tylko głową, a ona kontynuowała. – Znalazłeś się w naszym dziale akurat teraz z dwóch powodów. Po pierwsze, wypowiedziałeś słowo klucz. W normalnych warunkach procedura przejścia trwałaby miesiąc, ale w wyniku nieodpowiedzialnych działań Rudego i Giemzy na terenie firmy pojawiła się Lusia. Z Lusią się już zetknąłeś wczoraj.
Tadeusz zrobił chyba strasznie zdziwioną minę, bo Betka uznała za stosowne wyjaśnić – Lusia, to ta dziwna kobieta, która nagabywała Ciebie na korytarzach firmy i prosiła o ratowanie jej świata. Wszelkich informacji na jej temat udzielą Tobie Twoi nowi współpracownicy, do których za chwilę się wybierzemy. Masz jakieś pytania?
- Mam. Mam całą masę pytań.
- Pytaj?
- Co znaczy, że wypowiedziałem słowo klucz?
- Może się to Tobie wydać zadziwiające, ale Lemur to osoba o wyjątkowym talencie. Potrafi idealnie wyłapać z tej szarej masy wylewającej się z wind pracowników idealnych. My zgłaszamy zapotrzebowania, a ona wynajduje. Jej metody są może niekonwencjonalne, ale zapewniam Ciebie, że bardzo skuteczne. W pracy, którą będziesz tutaj wykonywał kreatywność jest cechą niezwykle pożądaną, przez te wszystkie lata ani razu nie powieliłeś powodu spóźnienia, ale dopiero wczoraj dotarłeś do tego najbardziej prozaicznego :D Coś jeszcze?
- Ile osób pracuje w tym dziale?
- Sporo, ale na to dzisiaj nie mamy czasu. Poznasz wszystkich, tego akurat nie unikniesz. Muszę Ciebie jednak uprzedzić, że to zespół ludzi wyjątkowych. Giemzę i Rudego poznałeś i chyba już się domyślasz o co chodzi.
- No właśnie – przypomniał sobie Pospieszny swoje wątpliwości – Który to Giemza, a który Rudy? Odniosłem wrażenie, że mnie w konia robią.
- Wcale nie, Rudy, to ten łysy. Giemza przyszedł do pracy jako pierwszy już ze swoim przezwiskiem, a gdy pojawił się Darek, to natychmiast się z Giemzą zaprzyjaźnili. Jak wiesz, dokazują niesamowicie i przeważnie razem i ktoś, kiedyś, gdzieś się pomylił i powiedział, że ten Rudy od Giemzy, to wstrętny dowcipniś i tak już zostało.
- A Lusia? Kim jest Lusia?
Szefowa wzięła głębszy oddech i czujniej spojrzała na swojego nowego podwładnego.
- A co konkretnie Ciebie interesuje?
Tadeusz nie wiedział co tak konkretnie jego interesuje, bo właściwie nie wiedział o napotkanej kobiecie nic. No może poza tym, że rewelacyjnie potrafiła rozpływać się w powietrzu.
- Skąd wiecie, że to jakaś Lusia?
Betka roześmiała się.
- Nie wiem. Sami ją tak nazwaliśmy, to taki zamiennik dla liczb. Mogliśmy ją nazwać obiektem badawczym 1387, ale Lusia brzmi chyba lepiej? Co o tym myślisz?
- No tak Lusia jednak lepsza.
Kobieta podniosła się z kanapy. – Chodźmy, poznasz swoich nowych współpracowników, dostaniesz też własny kąt. A i jesteś mi winien pięć dych.
- Jak to pięć dych? – Zbuntował się Tadeusz – Za co?
- W naszym dziale mamy nienormowany czas pracy, jak podpisywałeś wczoraj nową umowę, to pewnie zauważyłeś, a i tak dzisiaj rano szukałeś Lemura. Założyłam się, że przeczytałeś umowę i przyjdziesz wyluzowany do roboty, a jak było sam wiesz.

poniedziałek, 12 października 2009

Co mieszka w chorym umyśle cd.

Drzwi stały otworem, a osoby domagającej się pomocy nie było nigdzie widać. Tadeusz wziął głęboki oddech i niepewnym krokiem ruszył przed siebie. Dotarł do swojego pokoju tak bardzo umęczony, że nawet jego współpracownicy to zauważyli. Wymiętolony jak zwykle Paweł zawołał na dzień dobry

- E, Pospieszny, Lemura dał Tobie znów wycisk! I Kuternoga coś już chciała od Ciebie.

Rzucił na dokładkę od niechcenia. Kuternoga wcale nie była kuternogą, miała chyba najatrakcyjniejsze nogi w firmie, ale wstrętne wnętrze sprawiało, że cudowna powierzchowność traciła przy bliższym poznaniu i z pięknej syrenki wyłaził kapitan Hak.

Po tej informacji niedbale zawiązany krawat Pospiesznego zaczął go gwałtownie uwierać w grdykę, a nieznośna suchość w gardle spowodowała, że wydobyło się z niego dziwne pianie.

- A nie wspominała czego właściwie chce?

Na te niezwykłe dźwięki Adam Pierworodny podniósł swój anielski wzrok znad dyżurnej teczki z papierami i z zaciekawieniem spojrzał na Tadeusza. Adam był protegowanym szefa, jakimś tam jego pociotkiem, beztalencie totalne ale urodziwy okropnie. Panienki mdlały jak zobaczyły jak kłapie tymi swoimi niebieskimi naiwnymi ślepkami spod burzy blond włosków opadających na gładziuteńkie czółko niemowlaczka wyszczerzając się rządkiem równiuteńko przyciętych ząbków. W firmie właściwie nie robił nic. Siedział już piąty rok nad tą samą teczką papierów, których nawet nie raczył przewracać i starał się z nudów nie zdechnąć przez osiem godzin swojej ciężkiej tyry. W przerwach na posiłki łapał jakąś naiwną panienkę na swoje niewinności i z pracy nigdy nie wychodził sam. Niestety partnerem do rozmowy był żadnym. Panienki chyba szybko odkrywały wąski wachlarz jego możliwości, bo rotacja była duża. Firma też, więc zastoje raczej nie groziły.

- Nie.

Odpowiedział inteligentnie Adam. Pospieszny zebrał się więc w sobie, przyklepał włosy i dziarskim (jak na siebie) krokiem wyruszył na konfrontację z Kuternogą. Już po dwóch krokach Pospieszny wiedział jaką to niesamowitą historię opowie Kuternodze gdy dotrze do jej gabinetu. Nie wiedział tylko czy uratowanie całego autobusu dzieci szkolnych z pożaru w muzeum będzie dostatecznie mocnym argumentem usprawiedliwiającym jego spóźnienie się do pracy. Starając się przekonać samego siebie posuwał się coraz wolniej i wolniej, jakiś ruch na korytarzu rozproszył jego rozważania. Rozejrzał się i zobaczył, że w jego kierunku podąża ta sama kobieta, która nalegała, aby ratował jej świat.

- No nie. To jaja jakieś są. To nie dzieje się naprawdę. Nie. Wkręciłem sobie. Może babka stała tylko sobie, a ja wymyślałem? Ale te ciuszki, to lekko dziwaczne ma.

Myśli wyjątkowo szybko przelatywały przez umysł Pospiesznego, ale uznał w końcu, że takie czasy. Każdy może się przyodziać jak chce. Może szefowa ma gości, albo nie wiadomo co jeszcze. Kobieta jednak zbliżyła się. Spojrzała na Pospiesznego i znów z tym dziwnym akcentem powiedziała.

- Musisz ratować mój świat.

To już Pospiesznego lekko zirytowało. Zachowując minimum ostrożności odpowiedział.

- Ja przepraszam, czy my się znamy? Bo ja nie bardzo rozumiem, o co Pani chodzi?

- Pospieszny - Powtórzyła
- Musisz ratować mój świat. - I się rozpłynęła. Nie odeszła, nie pobiegła, oknem też nie wyskoczyła tylko się rozpłynęła.

- Tadeusz! - Lekko histeryczny głos Kuternogi wyrwał Pospiesznego ze zdumienia.

- Tak Alu? - Ten sam skrzekliwy głos ze ściśniętej nerwowo krtani Pospiesznego. Kiedyś Kuternoga wymyśliła, że będą się zwracać wszyscy do siebie po imieniu, to miało nadać firmie taki familiarny charakter, efekt był taki, że każdy siebie tykał. A i tak wiadomo było, że ci co na dole to na dole, a ci co na górze, to jaśnie państwo. Więc jej Tadeusz brzmiało jak "do nogi", a jego tak Alu jak "TAK WIELMOŻNA PANI".

Weszli do jej gabinetu Pospieszny pełen złych przeczuć, ale okazało się zupełnie niepotrzebnie. Alu nie chciała wysłuchiwać historii dzieci palących się żywcem w muzeum, tylko zawiadomiła Tadeusza, że zostaje przeniesiony do działu praktycznego zastosowania zjawisk paranormalnych czyli do Rudego i Giemzy.

Oczy Tadeusza zrobiły się wielkie jak spodki ze zdziwienia, wysoki współczynnik inteligencji jakim obdarzyła go natura chyba się w tym momencie zaciął, bo był w stanie wybełkotać tylko jakieś niewyraźne dziękuję i wydreptać jakoś tak boczkiem z gabinetu Kuternogi.

- Jakiś dziwny ten dzień. - Pomyślał tylko, jak na jego drodze po raz trzeci stanęła dziwna kobieta.

- O nie! - Tym razem wszystko w jego wnętrzu zaprotestowało - Nie będzie mi tu babsko dnia psuło. I już zaczerpnął całe płuca powietrza, żeby wykrzyczeć jej prosto w twarz pytanie "Czego?" gdy ona znów się rozpłynęła.

Co mieszka w chorym umyśle

Pospieszny, jak zwykle spóźniony, dotarł do służbowej windy i zupełnie bez poczucia winy wcisną guzik swojego piętra. To już trzeci raz w tym tygodniu spóźniał się do pracy, a zważywszy na fakt, że była dopiero środa, to miał szanse na pobicie rekordu. Zwykle spóźniał się do trzech razy w tygodniu, a jak projekt nabierał tempa to tylko raz w tygodniu, ale jak pogrzebał w pamięci, to właściwie nie znalazł w niej ani jednego takiego „nieskażonego” spóźnieniem tygodnia pracy. A starał się. Starał się bardzo. Bo do pracy przybył pełen optymizmu i zaangażowania. Zważywszy na fakt, że wczesne dzieciństwo spędził w krainie królewny śnieżki i krasnoludków, żeby przenieść się później do świata smoków i strasznych ogrów, a następnie do wirtualnego świata magów i kolejnych poziomów magicznego wtajemniczenia – praca w firmie pracującej nad zjawiskami paranormalnymi powinna być fascynującym doznaniem. Przynajmniej Pospiesznemu tak się wydawało jak składał swoją aplikację. Pierwsze dwa dni wyprostowały jego pogląd na tę sprawę. Okazało się, że został wciągnięty na listę urzędników wypełniających zwykłą, nudną, urzędniczą pracę, nawet jednym włoskiem nie ocierającą się o wspomniane wcześniej zjawiska.
Najbardziej paranormalne zjawisko (patrz - nienormalne) jakie występowało w firmie nosiło miano Lemur. Lemur, wbrew pozorom, to kobieta zajmująca się sprawami kadrowymi (ZZL), czyli żandarm od zegarka i dyscypliny pracy ohydnej powierzchowności o nieokreślonej dacie urodzenia i jakimś okropnym stażu pracy, skrzekliwym głosie i wysokim mniemaniu.
Każdego poranka Lemur czyhał przy drzwiach windy oczekując na niezdyscyplinowanych pracowników firmy – czyli głównie na Pospiesznego i dźgając go swym kościstym paluchem w żebra poganiała biedaka w kierunku swojego okropnego gabinetu przesiąkniętego zapachem siarki i ziółek na uspokojenie. Ta siarka to wymysł Pospiesznego, który w windzie przeistaczał Lemura w strasznego smoka, albo śmierdzącego orka i umiejscawiał go w jakimś zadziwiającym obcym świecie ogarniętym wojną domową, albo zaatakowanym przez najeźdźców z kosmosu. Było jemu wszystko jedno. Byleby odepchnąć od siebie prozaiczny widok, okropnej i upierdliwej baby, upominającej go po raz setny za spóźnienie do nudnej pracy. Wciskał jej jakiś kit na poczekaniu i już.
Tym razem winda tak szybko dojechała na miejsce, że Pospieszny w swoim umyśle nie zdołał wyprodukować świata pełnego przemocy przystającego do palucha znajdującego się za drzwiami windy i rzeczywistość tak brutalnie zaatakowała jego żebra, że aż jęknął jak pierwsze uderzenie spadło na jego bok.
- Auć!
- Znowu się Pan spóźnił Pani Stepowicz! – skrzeczał Lemur – To już trzeci raz w tym tygodniu! Złożę notatkę do Dyrektora!
Pospieszny pomyślał sobie, że nawrzeszczy na Lemura za to dźganie i wrzaski, ale coś się w nim zacięło i wybąkał tylko.
- Przepraszam. Ja zaspałem. – Jakoś tak samo z niego wylazło. Paluch-dźgaluch zatrzymał się w połowie drogi do jego żeber, oblicze Lemura złagodniało i jakoś tak światłością zajaśniało. Lemur wykrzesał z siebie coś na kształt uśmiechu.
- No niech Pan już leci do pracy.
Zaskoczony Pospieszy obrócił się na pięcie i poczłapał stronę swojego korytarza. Był tak zszokowany, że cała energia z niego uszła. Zresztą, przydomek Pospieszny nie pojawił się bez powodu. Tadeusz Stepowicz podejmując jakiekolwiek działanie wykonywał je z niesamowitą wręcz precyzją ruchów, kończyło się to, niestety, nadużyciem czasowym – czyli przeważnie – po czasie przewidzianym na wykonanie danej czynności. Tak było w dzieciństwie, w czasach dojrzewania, szalonej młodości, no i teraz też tak jest. Każdy kto go poznał bez oporów przyjmował do wiadomości, że Tadeusz jest Pospieszny. Może właśnie ta cech jego flegmatycznego charakteru skierowała go na tory wiecznej fantazji i trzymała go tam twardo przez całe życie. Tadeusz nie zrobił jeszcze trzech kroków, a znów jego myśli dalekie były od świata rzeczywistego, dopiero zetknięcie z dosyć oporną taflą zamkniętych drzwi do jego sektora włączyła go ponownie. Przytknął kciuk do czytnika linii papilarnych i …
Obok niego pojawiła się kobieta w dziwnym stroju i z przedziwnym akcentem oświadczyła
- Pospieszny, musisz uratować mój świat.
- Ta. Jasne – Pomyślał sobie. Znów Ci dwaj robią sobie ze mnie jaja. Rudy i Giemza od wielu lat pracowali w firmie. Tadeusz podejrzewał, że w niej mieszkają, bo nigdy nie widział żeby wychodzili. No i zajmowali się rzeczami, o których on tylko mógł pomarzyć. Mieli też nieznośny zwyczaj robienia wszystkim mało przyjemnych dowcipów.
- Dajcie spokój chłopaki – Nie dosyć, że się spóźniłem, Lemur obił mi żebra, to jeszcze wy? Otwierajcie!
Ale kobieta stojąca obok wcale nie wyglądała na chłopaka, a mówienie do czytnika linii papilarnych, to chyba idiotyczny pomysł. Dotknął go ponownie starając się z całych sił ignorować postać znajdującą się obok.
- Musisz ratować mój świat – powtórzyła kobieta i wyciągnęła rękę do Pospiesznego. Ten natychmiast zamknął oczy. A gdy je otworzył…

poniedziałek, 5 października 2009

Gówniana sprawa

Co można zrobić przy pomocy psiego gówna?
a. Zapaskudzić sobie buty i zapaćkać wnętrze świeżo wysprzątanego auta.
b. Nawieźć grządki w ogródku.
c. Skręcić nogę w kostce i skutecznie zatruć życie całej rodzinie.
I gdyby nie fakt, że domu „wala” się już „złamany paluch”, to może i skręcona w kostce noga byłaby jakimś urozmaiceniem. Ale skręcona noga należy do głowy, głowy rodziny oczywiście. A chora głowa w domu, to jak trojaczki z powikłaną ospą. Cały sobotni poranek spędziliśmy rodzinnie na namawianiu upartego faceta na wizytę u lekarza, głupie prześwietlenie żeby zrobił. Dał się wreszcie namówić i pojechali z pierworodnym. Pech jednak chciał, że opierał się zbyt długo i trafił na przerwę w przyjmowaniu pacjentów. Znaczy się jak w połowie drogi był. Prześwietlenie już w ręku tylko diagnoza była niezbędna. Jak wrócili, to zastanawiałam się czy należy twarz otwierać czy raczej się wycofać na z góry upatrzone pozycje? Okazało się, że długo czekać nie trzeba.
- I po cholerę ja tam jechałem? Tylko po to żeby mi zastrzyk w brzuch dali? – Zaskoczona w pierwszej chwili pomyślałam sobie, że facet sobie ze mnie jaja robi, ale zaraz skojarzyłam, że pewnie przeciwzakrzepowymi został potraktowany i ze spokojem drążyłam temat.
- No i co lekarz powiedział?
- Co powiedział, co powiedział – wkurzał się facet – Że mam nogę skręconą i zastrzyk przywalił i jeszcze czternaście przepisał.
Zajrzałam do książeczki, no fakt – przepisał.
- A czemu nie wykupiłeś?
- Nie mam zamiaru żadnych zastrzyków brać – oświadczył twardo, obrócił się na pięcie (tej zdrowej) i pokuśtykał do chałupy.
A do diabła z tym – pomyślałam sobie. Najpierw trzeba było prosić, żeby się przebadał, a teraz żeby się leczył, stary facet a zachowuje się jak maleńki dzieciak. Wiedziałam jednak, że szans na zmianę stanowiska nie ma więc wieczorem okład przeciwzakrzepowy zrobiłam, bo jakoś trzeba sobie radzić z trojaczkami ;P

piątek, 2 października 2009

Zagrajmy razem

Kwik, kwik – zza zamkniętych drzwi z maniakalną regularnością docierał do mnie dźwięk klarnetu, katowanego przez jakiego młodego człowieka. Po raz nie wiem który pomyślałam sobie, że to ciężkie poświęcenie, dla kogoś lubiącego ciszę i starałam skupić uwagę na plum plum dochodzącym zza innych drzwi. Za tymi innymi siedziała moja najmłodsza i męczyła wiolonczelę. Wiolonczela ma piękny dźwięk, podobnie zresztą jak klarnet – warunek jest tylko jeden – instrument musi być obsługiwany przez osobę doświadczoną w sztuce muzycznej, a początki zawsze są trudne, chociaż nie zawsze takie upierdliwe dla otoczenia jak w przypadku piejącego klarnetu.
- Dobrze, że ja mam wiolonczelistkę w domu, bo klarnetu chyba bym nie zniosła.
Zaraz przypomniało mi się jak sama chadzałam do szkoły muzycznej (bo moja mama uwielbiała akordeon!), męczyłam siebie i otoczenie, bo instrument ten do mnie osobiście nie chciał zbytnio przemawiać. A do tego niejednokrotnie byłam zmuszona tachać tego grzmota bez pomocy rodziców do szkoły autobusem.
Pewnego deszczowego ohydnie jesiennego dnia miałam właśnie taką samodzielną wycieczkę odbyć, gdyż miałam poranne lekcje gry. Dowlekłam się do autobusu w strugach deszczu przyodziana w gustowny strój nieprzemakalny, a’la worek na śmieci z przyspawanym kapturkiem i rękawkami (można było za grosze nabyć coś takiego w każdym kiosku, była też wersja mini – tylko na głowę– worek złożony w harmonijkę z przytroczonymi tasiemkami do zawiązywania pod brodą). I walcząc z niewygodnym „towarzyszem”, wiatrem i cholernym nieprzemakalnym czymś wpakowałam się do autobusu linii 7 zupełnie nie zwracając uwagi na to, że jakaś ta siódemka w innym kolorze jest, a okazało się to niezwykle istotne. W busie i tak nie było nic widać więc liczyłam przystanki. Jeden, drugi, piąty i … ten mój. Wywlekam siebie i całą tą resztę z pojazdu wprost w tę okropną ulewę, opanowuję fruwający wokół mnie worek i z przerażeniem stwierdzam, że znajduję się w jakiejś zupełnie obcej mi części miasta. W wieku lat siedmiu, kiepsko ocenia się zaistniałą sytuację. Rozglądałam się bezradnie, teraz już przemoczona do nitki i zziębnięta na kość, stopę przygniata mi ten cholerny akordeon, a ja nie mam zielonego pojęcia w którą stronę się udać. Z tego co pamiętam z opresji po długim czasie wybawiła mnie jakaś kobieta, która się zainteresowała co też taki maluch robi tutaj z takim bagażem, pośród rzęsiście padającego deszczu. Ale pomijając już nawet tę historię, to akordeon z pewnością nie był instrumentem na którym chciałam grać. Ja zawsze chciałam grać na harfie, ale okazało się to poza moim zasięgiem.
Tak więc po smutnych doświadczeniach dzieciństwa obiecałam sobie, że nigdy przenigdy swoich dzieci nie będę zmuszała do takiej katorżniczej pracy.
Niestety pech chciał, że dzieci wiedzione jakąś przekorą życiową wymyśliły sobie, że będą tańczyć, śpiewać i grać. Ileż to razy średnie dziecię w histerię ciężką popadało, bo zapomniało układu albo tekstu, albo się pochorowało tuż przed występem publicznym lubo też najnormalniej w świecie nie wytrzymywało presji popisów na forum? Przetrwałam płacze, wymioty z nerwów i podróżne, wrzaski niebotyczne (patrz próby śpiewacze), walący się na głowę sufit (taniec też wymaga ćwiczeń), a teraz zasiadam w korytarzykach szkoły muzycznej i wysłuchuję timti rimti, papa rapa, łubu dubu, plum plum i innego firli firli.
Liczę tylko mocno, na to, że dziecię co to samo sobie tę karę zadało, będzie ćwiczyło z zachwytem i radością i laury zdobywało i cieszyło się z obcowania ze sztuką.
Plum plum doleciało znów do mnie i zaczęła się w tym plumkaniu gracja pojawiać i szlachetność nuty czystej i radosnej. I dam radę plumków jeszcze wiele wysłuchać, a może w nagrodę kiedyś usłyszę całą piękną melodię.