- Co to ma być?! – gorączkował się mój pierworodny wskazując na datę ostatniego posta na Tutaminkowej stronie. – Sens życia straciłem – podsumował swoją gorączkową wypowiedź.
Moja koleżanka z pracy spojrzała na mnie oczyma smutnego spaniela i powiedziała – Nic nie napisałaś.
Od przyjaciółki przyszło zapytanie – Co się dzieje z Tutaminą?
A rzeczywistość szara jak papier toaletowy rodem z poprzedniego ustroju – nie pisałam, bo nie mogłam. Zmagałam się z wieloma przeszkodami, które zupełnie nie nastrajały mnie do działań pisarskich. Odpracowałam kolejny kawałek zupełnie nieudanego urlopu i nawet aparat w kąt trafił. Ale zdarzyło się sporo.
- Będziemy robiły wieniec dożynkowy – zakomunikowała moja mama po powrocie z jednego ze spotkań klubu seniora. – Fajnie – pomyślałam sobie i z ciekawości zapytałam. – A kiedy te dożynki?
Odpowiedź cokolwiek mnie zaskoczyła
– Zdążysz skończyć przed pójściem do pracy.
Że ja niby miałabym ten wieniec robić? Przecież zielonego pojęcia nie mam na ten temat. Postanowiłam zaprotestować.
– Ale dlaczego ja? - W końcu jeszcze nie załapuję się na klub seniora.
- Bo dziewczyny (patrz koleżanki mojej mamy) widziały Twoją palmę i stwierdziły, że musisz pomóc.
No skoro muszę, to chyba nie pozostaje mi nic innego jak się z całą sprawą pogodzić.
I faktycznie w stosownym czasie przyłączyłam się do procesu tworzenia wieńca. Potraktowałam całą sprawę jako sympatyczne i zupełnie nowe doświadczenie w zupełnie nieznanym mi gronie osób. Jakoś tak na drugim naszym spotkaniu język mnie zaświerzbił i zaproponowałam, że zwieńczenie może stanowić np. kogut wypieczony z ciasta. Spotkało się to z wielkim entuzjazmem i stwierdzeniem, to upieczesz. Jakieś miałam takie pojęcie, że skoro kobiety podjęły się zrobienia takiego wieńca (a zapewniam, że sprawa wcale nie jest prosta i oczywista), to pewnikiem różne inności też mają w małym paluszku i wraz z entuzjazmem wykrzeszą z siebie deklaracje, to ja ja upiekę. Alee niee – żadnych takich. Szłam później do domu lekko markotna, a po głowie pałętał mi się ten kogut.
Jeden kogut, dwa kogut, trzy kogut – po nocach dosłownie mi się śnił.
No i nadszedł ten moment, w którym sprawy nabrały rumieńców i zaczęły być pilne i należało w trybie super pilnym koguta stworzyć. Ciężko przemyśliwana technika, trochę świętego spokoju i chyba się udało. Później jeszcze do koguta powstała kwoczka (taka szkaradna bardziej) i efektem końcowym był wieniec – wcale niebrzydki. Niestety zdjęć całego wieńca nie robiłam, ale coś tam znalazłam na stronach gminy i powiatu i pozwalam sobie na ich prezentację.
A co się poza działalnością ludową, opowiem w następnej „czytance”.
Moja koleżanka z pracy spojrzała na mnie oczyma smutnego spaniela i powiedziała – Nic nie napisałaś.
Od przyjaciółki przyszło zapytanie – Co się dzieje z Tutaminą?
A rzeczywistość szara jak papier toaletowy rodem z poprzedniego ustroju – nie pisałam, bo nie mogłam. Zmagałam się z wieloma przeszkodami, które zupełnie nie nastrajały mnie do działań pisarskich. Odpracowałam kolejny kawałek zupełnie nieudanego urlopu i nawet aparat w kąt trafił. Ale zdarzyło się sporo.
- Będziemy robiły wieniec dożynkowy – zakomunikowała moja mama po powrocie z jednego ze spotkań klubu seniora. – Fajnie – pomyślałam sobie i z ciekawości zapytałam. – A kiedy te dożynki?
Odpowiedź cokolwiek mnie zaskoczyła
– Zdążysz skończyć przed pójściem do pracy.
Że ja niby miałabym ten wieniec robić? Przecież zielonego pojęcia nie mam na ten temat. Postanowiłam zaprotestować.
– Ale dlaczego ja? - W końcu jeszcze nie załapuję się na klub seniora.
- Bo dziewczyny (patrz koleżanki mojej mamy) widziały Twoją palmę i stwierdziły, że musisz pomóc.
No skoro muszę, to chyba nie pozostaje mi nic innego jak się z całą sprawą pogodzić.
I faktycznie w stosownym czasie przyłączyłam się do procesu tworzenia wieńca. Potraktowałam całą sprawę jako sympatyczne i zupełnie nowe doświadczenie w zupełnie nieznanym mi gronie osób. Jakoś tak na drugim naszym spotkaniu język mnie zaświerzbił i zaproponowałam, że zwieńczenie może stanowić np. kogut wypieczony z ciasta. Spotkało się to z wielkim entuzjazmem i stwierdzeniem, to upieczesz. Jakieś miałam takie pojęcie, że skoro kobiety podjęły się zrobienia takiego wieńca (a zapewniam, że sprawa wcale nie jest prosta i oczywista), to pewnikiem różne inności też mają w małym paluszku i wraz z entuzjazmem wykrzeszą z siebie deklaracje, to ja ja upiekę. Alee niee – żadnych takich. Szłam później do domu lekko markotna, a po głowie pałętał mi się ten kogut.
Jeden kogut, dwa kogut, trzy kogut – po nocach dosłownie mi się śnił.
No i nadszedł ten moment, w którym sprawy nabrały rumieńców i zaczęły być pilne i należało w trybie super pilnym koguta stworzyć. Ciężko przemyśliwana technika, trochę świętego spokoju i chyba się udało. Później jeszcze do koguta powstała kwoczka (taka szkaradna bardziej) i efektem końcowym był wieniec – wcale niebrzydki. Niestety zdjęć całego wieńca nie robiłam, ale coś tam znalazłam na stronach gminy i powiatu i pozwalam sobie na ich prezentację.
A co się poza działalnością ludową, opowiem w następnej „czytance”.