piątek, 2 października 2009

Zagrajmy razem

Kwik, kwik – zza zamkniętych drzwi z maniakalną regularnością docierał do mnie dźwięk klarnetu, katowanego przez jakiego młodego człowieka. Po raz nie wiem który pomyślałam sobie, że to ciężkie poświęcenie, dla kogoś lubiącego ciszę i starałam skupić uwagę na plum plum dochodzącym zza innych drzwi. Za tymi innymi siedziała moja najmłodsza i męczyła wiolonczelę. Wiolonczela ma piękny dźwięk, podobnie zresztą jak klarnet – warunek jest tylko jeden – instrument musi być obsługiwany przez osobę doświadczoną w sztuce muzycznej, a początki zawsze są trudne, chociaż nie zawsze takie upierdliwe dla otoczenia jak w przypadku piejącego klarnetu.
- Dobrze, że ja mam wiolonczelistkę w domu, bo klarnetu chyba bym nie zniosła.
Zaraz przypomniało mi się jak sama chadzałam do szkoły muzycznej (bo moja mama uwielbiała akordeon!), męczyłam siebie i otoczenie, bo instrument ten do mnie osobiście nie chciał zbytnio przemawiać. A do tego niejednokrotnie byłam zmuszona tachać tego grzmota bez pomocy rodziców do szkoły autobusem.
Pewnego deszczowego ohydnie jesiennego dnia miałam właśnie taką samodzielną wycieczkę odbyć, gdyż miałam poranne lekcje gry. Dowlekłam się do autobusu w strugach deszczu przyodziana w gustowny strój nieprzemakalny, a’la worek na śmieci z przyspawanym kapturkiem i rękawkami (można było za grosze nabyć coś takiego w każdym kiosku, była też wersja mini – tylko na głowę– worek złożony w harmonijkę z przytroczonymi tasiemkami do zawiązywania pod brodą). I walcząc z niewygodnym „towarzyszem”, wiatrem i cholernym nieprzemakalnym czymś wpakowałam się do autobusu linii 7 zupełnie nie zwracając uwagi na to, że jakaś ta siódemka w innym kolorze jest, a okazało się to niezwykle istotne. W busie i tak nie było nic widać więc liczyłam przystanki. Jeden, drugi, piąty i … ten mój. Wywlekam siebie i całą tą resztę z pojazdu wprost w tę okropną ulewę, opanowuję fruwający wokół mnie worek i z przerażeniem stwierdzam, że znajduję się w jakiejś zupełnie obcej mi części miasta. W wieku lat siedmiu, kiepsko ocenia się zaistniałą sytuację. Rozglądałam się bezradnie, teraz już przemoczona do nitki i zziębnięta na kość, stopę przygniata mi ten cholerny akordeon, a ja nie mam zielonego pojęcia w którą stronę się udać. Z tego co pamiętam z opresji po długim czasie wybawiła mnie jakaś kobieta, która się zainteresowała co też taki maluch robi tutaj z takim bagażem, pośród rzęsiście padającego deszczu. Ale pomijając już nawet tę historię, to akordeon z pewnością nie był instrumentem na którym chciałam grać. Ja zawsze chciałam grać na harfie, ale okazało się to poza moim zasięgiem.
Tak więc po smutnych doświadczeniach dzieciństwa obiecałam sobie, że nigdy przenigdy swoich dzieci nie będę zmuszała do takiej katorżniczej pracy.
Niestety pech chciał, że dzieci wiedzione jakąś przekorą życiową wymyśliły sobie, że będą tańczyć, śpiewać i grać. Ileż to razy średnie dziecię w histerię ciężką popadało, bo zapomniało układu albo tekstu, albo się pochorowało tuż przed występem publicznym lubo też najnormalniej w świecie nie wytrzymywało presji popisów na forum? Przetrwałam płacze, wymioty z nerwów i podróżne, wrzaski niebotyczne (patrz próby śpiewacze), walący się na głowę sufit (taniec też wymaga ćwiczeń), a teraz zasiadam w korytarzykach szkoły muzycznej i wysłuchuję timti rimti, papa rapa, łubu dubu, plum plum i innego firli firli.
Liczę tylko mocno, na to, że dziecię co to samo sobie tę karę zadało, będzie ćwiczyło z zachwytem i radością i laury zdobywało i cieszyło się z obcowania ze sztuką.
Plum plum doleciało znów do mnie i zaczęła się w tym plumkaniu gracja pojawiać i szlachetność nuty czystej i radosnej. I dam radę plumków jeszcze wiele wysłuchać, a może w nagrodę kiedyś usłyszę całą piękną melodię.