wtorek, 28 kwietnia 2009

Tuptusiowe przygody

Swego czasu byliśmy posiadaczami żółwia lądowego. Żółwik był wielkości głębokiego talerza obiadowego i generalnie jako zwierzak domowy – był mało towarzyski. Owszem sałatka skusiła Tuptusia do tuptusiania, a andrut moczony w mleku stanowił nie lada atrakcję. Ale powiedzmy sobie szczerze - Tuptuś miał wszystkich pod ogonem. Jednak my nie bacząc na niewdzięczność stworzenia zabieraliśmy zwierzola ze sobą w różne miejsca. Zabieraliśmy także psa, małego szczekliwego kundelka. Pakowaliśmy zwierzaki, sprzęt turystyczny i wędki do naszej super syreny 105 i wyruszaliśmy na spotkanie przygody.Przygoda kończyła się przeważnie nad niewielkim jeziorem, w barakowozie i jedyną atrakcję stanowiło korzystanie z niewielkiej plaży i kąpieliska wielkości dużej wanny. Zresztą to drugie było tak zarośnięte roślinnością wodną, że tylko ktoś o silnych nerwach i wieelkim samozaparciu mógł próbować pływać. Dlatego wędki stanowiły atrakcję, bo można było zerwać na zielsku dowolną ilość haczyków, a ryby i tak nie brały. A wieczory spędzało się na bitwach z atakującymi zaciekle komarami. Oczywiście można było się pokusić o popołudniową wyprawę do lasu, ale krwiożercze istoty wynosiły swoje ofiary na plecach w okolicę biwaków i tam pokąsane do granic możliwości przekazywały grupie bardziej cywilizowanej, bo mieszkającej z nami pod jednym namiotem czy w jednym campingu. I tak właśnie wyglądały atrakcje wyjazdowe. Trudno się zatem dziwić, że Tuptuś zupełnie nie zainteresowany łowieniem ryb i nie prowadzący wojen z komarami, wynudził się okropnie i postanowił uciec. I wiecie co, to moment był. W jednej chwili żółw siedział w kartonie koło barakowozu, a już w drugiej nie było go w pobliżu. Z obłędem w oczach zaczęliśmy poszukiwania zakrojone na szeroką skalę (niektórzy sprawę zbagatelizowali i szukali w odległości metra od kartonu). Sprawa nabrała rumieńców, jak okazało się, że metr to za mało i taki duży żółw przecież nie schował się za źdźbłem trawy. Do jeziora było niedaleko, a mój spragniony sensacji umysł szukał już różnych przedziwnych rozwiązań tej sytuacji – z pewnością „dobiegł” do jeziora i się utopił, „zaczepiał” nieznajomych i go porwali. Jedno było pewne zostawił nas tak zupełnie bez pożegnania. Kiedy już wydawało się, że sprawa jest nie do rozwiązania do akcji wkroczyła Kuleczka – nasz „dzielny” pies. Szczerze Tuptusia nie znosiła, po prostu cała „chora” była jak ten się przemieszczał. Na wyjazdach zostawiała go w spokoju, bo wiecznie ktoś się nią zajmował, ale w domu każdy jego ruch wywoływał falę wściekłego ujadania. Ponieważ wszyscy szukali uciekiniera i zupełnie stracili zainteresowanie psem, w pewnym momencie rozległo się wściekłe ujadanie. Kulka wyskakiwała z futra ze złości, a z wielkiej kępy krzaków wygramolił się Tuptuś. Przygoda zwierzaka była kroplą przelewającą kielich goryczy. Został ogłoszony odwrót. Zero ryb, zero pływania, zero spokoju za to pełno komarów i stresów. Żaden normalny człowiek tego nie wytrzyma. Zapakowaliśmy się z całym sprzętem i Tuptusiem do syrenki i z „piskiem” opon opuściliśmy biwak. Po dłuższej chwili wszyscy zaczęliśmy się niepewnie kręcić, bo czegoś nam jakby brakowało. Mama niepewnym głosem zasugerowała, że czegoś zapomnieliśmy, ojciec zbagatelizował całą sprawę. Ale my z bratem i żółwiem upchani pomiędzy sterczące w różne strony wędki również czuliśmy, że coś jest nie tak. Jedno zerknięcie za siebie wystarczyło. Za samochodem sprintem zasuwała nasz psiunia, zapomniana w zamieszaniu z pola walki. Zapewniam Was, że jak wskoczyła do samochodu, to już nie miała ochoty na kłótnie z Tuptusiem.