wtorek, 30 czerwca 2009

...

Najpierw wszyscy oczekują poprawy, a później się dziwią. Jak wczoraj po pracy wróciłam do domu, zaskoczył mnie widok wybebeszonego ze sprzętów pokoju mojego syna. Podłoga lśniąca, a w tle prawie uporządkowane wnętrze. Zdziwiłam się uprzejmie, a później mój małżonek i średnia też. – Wyprowadzasz się? – zapytała. I szybko oświadczyła – zajmuję Twój pokój.
Uciszyłam towarzystwo i nie omieszkałam dokuczyć młodej jak zapytała czy może zrobić większe spustoszenie w talerzu z racuszkami, a później przypomniałam sobie, że średnia latorośl miała sobie przepierkę zrobić i wywlekłam sprawę na światło dzienne.
- A zrobiłaś to co miałaś zrobić (pytanie tak skonstruowane sprawia, że dziecię robi rachunek sumienia i czasami przez pomyłkę zrobi więcej niż oczekiwałam)?
- Tylko prania nie zrobiłam – usłyszałam w odpowiedzi. – Jak to tylko prania? O ile mnie pamięć nie myli to miałaś zrobić tylko pranie. To co robiłaś?
Jak chyba łatwo się domyślić nastała w tym momencie taka niezręczna cisza, a młody umysł pracował na pełnych obrotach, żeby opracować jakąś sprytną strategię odwrotu. Niestety porażka. Matka po kilku dniach otumanienia stała się czujną i znów wymagającą istotą. Wredna matka. Zagoniłam do prania i wyszłam ogród podsumować. Pomidory skończyłam podwiązywać i skalniaka trochę opatrzyłam i cały czas się zastanawiałam czy przed tegorocznym obozem znów będą histerie, że walizka jakaś mikra jest i jak tu w taki kartonik po butach się zapakować. Nawet nie chcę myśleć o tym jak przechlapane będzie miał facet co się zdecyduje na tę partię.

Kolejny gość w moim ogrodzie

poniedziałek, 29 czerwca 2009

Ała

Oj zaniedbałam się w działaniach. Wszelkich, nie tylko Tutaminkowych. Nastąpił efekt lawinowy zakończony kilkudniowym, potwornym bólem głowy.
Doznanie, którego nikomu nie życzę, ja już dawno w ogrodzie, a moja głowa nadal w domu, jak się zorientowała i dołączyła, to z przyspieszeniem 8G i tak przy każdym ruchu. Fuj.
A teraz tygodniami będę się wygrzebywała z tak starannie uzbieranej ilości zajęć niezrealizowanych. I tak w pierwszej kolejności, muszę wypchać średnie na obóz. Chciałabym żeby to takie proste było. Walizka, autokar i krótkie papa. Jedzie i się bawi i cała zadowolona. Ale nie! Milion potrzeb trzeba zrealizować, bo nagle się okazuje, że dziewczę do tej pory nagie i bose po ulicach chadzało. A już z wielką niecierpliwością czekają na mnie roślinki, które otrzymałam w prezencie, cieszą mnie bardzo, ale opcji samosadzenia nie mają. A moje myśli coraz częściej biegną ku bardzo krótkiemu, ale za to mocno oczekiwanemu urlopowi. Udało mi się w weekend spaprać glinianego aniołka i będę musiała go jakoś naprawić albo nowego ulepić.
Zatem prawdą jest, że trzeba mieć czas do tworzenia i wolną od zajęć głowę.

wtorek, 23 czerwca 2009

Z drogi! Ja - facet jadę do pracy

Drogi powinny zostać przeorganizowane. Do każdej należy dodać specjalny pas dla facetów. Nie będą tam obowiązywały żadne zasady, gaz do dechy, wymijanki z prawa i lewa, a jak trzeba to będzie można się zatrzymać i mordę obić jakiemuś mniej asertywnemu, albo chociaż wyzwiskami gościa zasypać.
Poranna jazda z moim ślubnym, to koszmar. Facet zły, że wstawać do pracy musiał, reaguje nerwowo dosłownie na każdą nawet najmniejszą przeszkodę na drodze. Wrzaski, które się odbywają dochodzą tylko do mnie, bo siedzę obok, ale po nerwowych ruchach innych pojazdów domyślam się, że tak samo cierpią pasażerki tychże.

poniedziałek, 22 czerwca 2009

Wakacje

Patrzę na mojego skalniaka i szlag mnie trafia, bo ze skalniaka zrobiła się jakaś szaro-zielono-jakaś nijaka kupa (w sensie, że góra taka, a nie kupa kupa). Oczywiście ten skalniak tkwi w moich myślach od wiosny, kiedy to zakwitł przepięknie i wszelkimi barwami. I choć niedostatków wiele ma zachwycał mnie od wiosny prawie do lata (nawet przyjścia lata nie zauważyłam, tak jest siajowo). Teraz jednak muszę zebrać siły, bo środki już mama i pomiędzy jednym a dziesiątym deszczem zrobić tam porządek. Porządek ma wyglądać tak, że wywlekę z niego wszystkie kamienie i wszystkie roślinki, troszkę murarki pouskuteczniam i będę pracowicie wtykała te roślinki. Kiedyś wydawało mi się, że mam jakąś jednolitą koncepcje, która roślinka gdzie, ale pewnie skończy się na byle gdzie, byleby rosły i nie miały do towarzystwa perzu, i trawy wydmowej - fajnej, ale jeszcze gorszej od perzu i kwiatków wysokich, co ich wcale tam nie sadziłam, tylko je z tego miejsca wykopywałam i widocznie jakoś mało skutecznie, bo po trzech latach się objawiły w jakiejś oszałamiającej ilości. Zawsze mogę całą winę na krety i nornice, które w dużej ilości i z szalonym zaangażowaniem ryły przez ostatnie dwa lata moją kupę kwiatowo-kamienną, ale cóź to da? Zrobić samo się nie zrobi. Muszę jeszcze tylko małe manewry zrobić zmierzające do wydelegowania z domu większości domowników, którzy chcą jeść, pić, nosić ciuchy i robią okropny bałagan, BO MAJĄ WAKACJE.
Zacznę od średniej wysyłając na obóz – niech dziewczę popląsa sobie na zajęciach tanecznych, nad naszym wspaniałym Bałtykiem (szkoda tylko, że tak krótko). Najstarsze się samo zagospodaruje, bo właściwie to procesy zarobkowe podjęło na zmianę z rozrywką stałą, więc i tak synusia prawie nie oglądam, a jedynie spustoszenia jakie czyni wokół siebie w trakcie krótkich wizyt w domu. Najtrudniejsza sprawa jest z moim najmłodszym i najstarszym egzemplarzem. Małolata zaparła się, że ona w domu czas będzie spędzała (calusie wakacje), a najstarsza (moja mama) chora ciągle, to i na wycieczki ochoty nie ma. Będę musiała jakoś przełknąć nadmiar ludzi w domu i w zaparte dążyć do wyznaczonych celów. Człowiek powinien odpoczywać jakoś po ludzku. Wyjechać gdzieś i w ciasnym i zupełnie nieswoim pokoiku spędzać czas grając w karty, lubo kasę przepuszczać na durne niczego nie wnoszące, a jednak sprawiające radość, rozrywki. Ale niee!!!
Lepiej dążyć do doskonałości i zatyrać się na całego. Bo przecież taki mam plan wakacyjny.

Jak zostać literatą i się nie wykończyć

Coraz częściej chodzi mi po głowie pomysł, coby za pisanie się wziąć. Oczywiście najwięcej tekstów powstaje jak już mam zasypiać i zupełnie nie mam ochoty i motywacji do podnoszenia się z wyrka. A dodatkowym czynnikiem utrudniającym mi podjęcie tego zadania, jest fakt, że trzeba dysponować jakąś konkretną ilością czasu. Najlepiej – żeby cały dzień był wolny i jeszcze kawałek nocy. I tak rozpoczęłam już kilka różnych literackich fantazji i chyba jak się wreszcie zdecyduję, to powstanie cykl opowiadań od romansu do sf z pominięciem dramatu oczywiście.
Na razie jedno osiągnęłam z całą pewnością – ciągle chodzę niedospana, sfrustrowana z niemania czasu i zawalona tonami pomysłów.
Zgłaszam zatem wniosek o wydłużenie doby, ze skróceniem dnia roboczego i samoobsługującymi się mamami i potomkami.
Wniosek motywuję tym, że nie mam kiedy stworzyć potwora.

piątek, 19 czerwca 2009

Jest dobrze


Pierwsze cenzurki do wglądu i pierwsze koniki polne za płoty. :D

środa, 17 czerwca 2009

Dębowy - nie mylić z dębowe


Absurdy

- Co jest? – zapytał pierworodny.
- Z czym? zainteresowałam się.
- No wcale nic nie piszesz na tutaminkach. – Jak to nic? – zaraz się zagotowałam w sobie
- No dwa dni przerwy. Nic nie pisałaś.
- Przecież wczoraj pisałam? Zdziwiłam się niepomiernie. – No tak – ciągnie młody - wczoraj pisałaś, ale dzisiaj nie i pewnie jutro też nie będziesz, to już są dwa dni. Zadziwił mnie tą pokrętną drogą rozumowania i właściwie wytrącił wszystkie argumenty. A do tego rok szkolny się skończył i nie można użyć najlepszej broni świata (A do szkoły się przygotowałeś). Zaraz by się odechciało dyskusji zadziwiających.
W nastroju raczej nie byłam, bo się dzionek nie bardzo chciał układać po mojej myśli, wyniosłam się do kuchni, w której znów napotkałam przeszkodę nielogiczną. Moja mama miała dylemat w jakim wieku dzieci do komunii chadzają i tak ciężko liczyła, że wyszło jej, że każdy smark powinien pierwszą klasę powtarzać, żeby nastąpiła wielka kumulacja. Poddałam się. Wybrałam się po naszą rodzinną tancerkę, bo zakończenie roku miała i późno raczej było. Szybko mi nawet poszło, tylko jak chciałam wjechać przez bramę i stanęłam w poprzek drogi coby wycofać, autek najnormalniej w świecie zgasł sobie. I wcale nie to było najgorsze, tylko, to że zgasł i wcale zapalić nie miał zamiaru. Przez chwilę rozważałam możliwość pozostawienia spraw w tym miejscu, w którym się zatrzymały, ale po chwili namysłu doszłam do wniosku, że tarasowanie głównej drogi na wsi nie jest dobrym rozwiązaniem. Ale widzę, że zainteresowanie jedynych ludzi na ulicy wzbudziłam. W moją stronę podążał już sąsiad. Kuśtyk, kuśtyk – kuśtykał do mnie. Chyba minę miałam nie taką jak trzeba, bo mówi, że on trochę jakby kulawy dzisiaj, ale wepchniemy autko na podwórko i będzie po kłopocie. Spojrzałam na faceta na auto i doszłam do wniosku, że łatwo nie będzie. Ale przecież się kłócić nie będę skoro chce pomóc. Wsiadłam jak kazał i patrzę jak żyły gościowi wychodzą na szyi jak liny okrętowe i ...
Cholera – chyba będzie prościej jak ręczny spuszczę? Człowiek okazał się bardzo pomocny i bardzo wytrzymały, pomimo swojego kuśtykania. Sprawił, że dzionek nabrał cech pozytywnych. Ale tylko przez chwilę, bo w domu znów trafiłam na ścianę absurdów.

poniedziałek, 15 czerwca 2009

Festyny

To super doroczne imprezki zaczynające się w okolicach maja, a ustające dopiero z końcem czerwca. Nie nie. Nie jestem szaloną fanką festynów. Po prostu dziecię średnie śpiewa i tańczy i wiecznie w takich festynach bierze udział. A dla mnie to atrakcja przednia. Przeważnie skwar, albo leje, tłok nieustający, hałas wyrywający bębenki z uszu i dla uatrakcyjnienia sprawy zabieram ze sobą najmłodsze, które robi się upierdliwe już w pierwszej godzinie użycia. Jak była mała mała, to wystarczyło do dmuchanego zamku wepchać, albo do basenu pełnego piłeczek i spokój był. Teraz dziecko żąda bardziej wysublimowanych uciech, a wszystko zaczyna się od słów to tylko ...zł. No nie mogę powiedzieć. Wczoraj były dwa festyny. Pierwszy organizowało PCK i właściwie miał znamiona pouczającego. Średnie dziecię produkowało się na scenie, a my (znaczy ja i najmniejsze) wzięłyśmy udział w przyspieszonym kursie udzielania pierwszej pierwszej pomocy. Dziecko zreanimowało dziecięcego fantoma, popatrzyłyśmy sobie jak strażacy demolują autko, otwierając je jak konserwę i wywlekają ze środka pozoranta, no i niewielką inwestycję w PCK zrobiłyśmy.
Śpiewy się skończyły i dziewczyny zażyczyły sobie lodów. Lody w takie ciepełko? – Czemu nie? Może stara już jestem, ale mały lód kojarzył mi się z czymś raczej niewielkim więc stwierdziłam, że jak one małe jedzą, to i ja się skuszę. Szok lekki mnie lodem przytłoczył. Oczywiście nie dałam rady i dzieciaki z radością mnie objadły, bo ich lody, to chyba stopniały w słońcu.
Dobrze, że przed drugim festynem zajrzałyśmy do mojej przyjaciółki i kapelusz od niej zapożyczyłam, bo niechybnie usmażyłabym się na słońcu, albo chociaż udar cieplny by mnie czekał. To nic, że wzbudzałam niezdrową sensację. Głupsze nakrycie głowy miał tylko facet prowadzący występy grup tanecznych, ale ja się tym ani trochę.
Starsze dziewczę zniknęło zaraz jak dotarłyśmy do placu festynowego, a młodsze włączyło szperacza i doszło do wniosku, że w tym roku plan minimum, to wygrać rower w loterii parafialnej. Zmiękłam chyba na tym słońcu, bo pozwoliłam dziecku na odrobinę szaleństwa i moja i tak już zapełniona torebka wypchana została różnymi dziwnymi przedmiotami, typu wody toaletowe, doniczki, uchwyty na zapiski lub zdjęcia, dobrze, że piłki nie musiałam upychać do środka, ale najfajniejszy był świecznik, co wyglądał jak kociołek czarownicy. A wygrałam go osobiście, bo syn co dotarł do nas w tzw. międzyczasie, zafundował mi los.
W tej turze Mała wygrała otwieracz do butelek, a on sam kubeczek.
Co ma być na kubeczku? zapytała kobieta wydająca fanty – Niech będzie lew, bo to kubek dla najmłodszej siostry. Pani poleciała po fant i wróciła za chwilę cała szczęśliwa z kubkiem, na którym widniał napis „Karolina”.
Miał być ze zodiakalnym lwem – zbuntował się mój pierworodny – Po co mi kubek z Karliną?
Z lwem nie było - powiedziała zadowolona z siebie pani.
- To może być z wagą albo baranem?
Kobieta chyba zrozumiała, że tak łatwo nie pójdzie i poszła wznowić poszukiwania, wróciła po chwili niosąc w ręku trzy kubeczki. Wybraliśmy lwa, a karolinę bez żalu oddaliśmy.
Zmordowana po tych niedzielnych atrakcjach byłam okropnie.

Czy ktoś wie, co to jest?


niedziela, 14 czerwca 2009

W drugą rocznicę...

chciałabym aby los oddał mi brata. :(

sobota, 13 czerwca 2009

Nie oglądaj się za siebie

Kiedyś wydawało mi się to takie oczywiste. Zrobione i nie należy wracać pamięcią i żałować. Ale od czterech lat nie potrafię, bo nie zdążyłam się nawet pożegnać. I każdego dnia o tym myślę.

środa, 10 czerwca 2009

Oto mucha-niedobrucha


Wpajanie dzieciom podstawowych zasad współżycia społecznego to koszmarnie ciężka robota. Nie dosyć, że człowiek zanim jeszcze dobrze zacznie wdrażać proces wychowawczy, to już jest wkurzony, to jeszcze od pierwszych chwil dialo-monologu napotyka na niczym nie uzasadnione trudności.
Może i nie byłby taki zły gdyby nie przechodził tej drogi dosłownie codziennie. Dzieci już od ładnych kilku, żeby nie powiedzieć, że niektóre kilkunastu lat, pobierają nauki w szkołach, codzienny proces przygotowawczy wygląda tak samo. O odrabianie lekcji to ja już nawet nie pytam, bo moje dzieciaki, to taakie szczęście miały, że w ich szkołach nigdy nic nie zadają, nie zadawali i zadawać nie będą. Więc pytanie traci na sensowności. Zadaję więc inne pytanie, wiedząc, że czynność, którego to pytanie dotyczy nastręcza dzie (o sorki młodzieży) najwięcej problemów objawiających się tuż przed opuszczeniem domu.
- Jesteś spakowana (ny)? – I co słyszę?
- Nie do końca.
Pojawia się wtedy błysk szaleństwa w moim oku. Bo co to znaczy nie do końca? Że trochę niby spakowane? Coś się nie zmieściło? A może czegoś brakuje?
Drugi punkt zapalny, to porządek w pokoju. Ja rozumiem, że można nie mieć czasu, że jakaś sytuacja wyjątkowa, że najnormalniej w świecie się nie chce. Tydzień czy nawet dwa, ale to już notorią trąca. Nigdy nie składające się łóżka, ciuchy „przechowywane” w stanie luźnym pomieszanym (czyste i brudne razem), resztki jedzenia i całe tony opakowań po tym co już zjedzone. Zeszyty w artystycznym nieładzie na każdym dostępnym poziomie pokoju, miesięczne złogi kurzu i materiały biurowe zużyte częściowo lub całkiem porzucone byle jak i byle gdzie. I cały ten bałagan wypływający niekontrolowanymi falami z pomieszczeń moich dzieci. Wszystkie oczywiście uważają, że zamknięcie drzwi wpłynie pozytywnie na stan istniejący i stanie się chyba cud i bajzel sam zniknie. A tutaj proszę całe miesiące zmarnowane na nieudany eksperyment „porządku, zrób się sam”. A zbliżają się wakacje. Czas zupełnie nie przeznaczony na ciężką pracę i uporządkowane życie. Całe szczęście ogłosili zbiórkę odpadów wielkogabarytowych.
CZYŚCICIEL POWRACA

wtorek, 9 czerwca 2009

Droga tworzenia


Kiedy kibol frustrat ma ochotę się wyżyć, to sięga po kamień z drogi i ciska nim w innych. Jak ja popadam we frustracje, to sięgam po narzędzia ogrodnicze, po przybory kuchenne, po robótkę – jednym słowem – wzbudzam w sobie jakiś proces twórczy. Jakoś mój umysł nie chce funkcjonować na zasadzie „spalić, zgnieść”. Znam jeszcze co najmniej jedną taką osobę – uzależnioną od tworzenia.
Jednak starego zamczyska nie mamy, bo mogłybyśmy założyć sobie coś a'la klasztor uzależnionych od zieleniny i robiactwa. Zamykając się przed problemami całego świata, tworzyć unikalny ogród i robić eksperymenty ogrodnicze, ważyć nalewki i inne paskudztwa, a na zajęciach terapeutycznych w długie zimowe wieczory tworzyć przedmioty użytku niecodziennego.
A to zaczątki mojego zębca czekające na odpowiedni nastrój i dalsze działania twórcze.

poniedziałek, 8 czerwca 2009

Grzybobranie







Coniedzielny spacer zaczął się jak zwykle, czyli najpierw wszyscy zbierali się długo długo, Skład się ustalał przez kilkanaście minut. Pies wyskakiwał ze skóry, że strasznie już by chciał iść. I wreszcie zespole trzy sztuki dorosłe i jedna nieletnia wyszliśmy. Las jak zwykle stanowił cel naszej wyprawy. Wlekliśmy się strasznie, pies przodem (bo energii miał najwięcej), a stawkę zamykała babcia, która porwała się na wyprawę tylko chyba nie przewidziała, że to kawałek jednak jest. Stanęliśmy oczywiście przed dylematem iść na łąki i pola czy może do lasu, lasu. Jak zapodałam, że właściwie to ja maleńkie wiadereczko zabrałam, bo mocno liczę na obecność jakiejś wiosennej kurki, klamka zapadła. Las i to koniecznie taki z borowikami. Pies szalał, dziecko marudziło, bo właściwie zostało przymuszone, małżonek cierpiał na ból głowy, a babcia robiła dobrą minę do złej gry i starała się po drodze nie rozlecieć. Runda honorowa została odpracowana i wszystko już zmierzało w kierunku domu, gdy na dębie wypatrzyłam dorodnego pomarańczowego „boczniaka” przecudnej urody. Tak mnie zachwycił, że zaczęłam marudzić, że zdjęcie chciałabym takiego, ale aparatu nie wzięłam, a w telefonie karty brak i zdjęć robić nie mogę. Zlitował się mój małżonek, a babcia na ścieżce omdlewała, aż do momentu, w którym dojrzała borowika. Dorodny był i taki borowikowo-borowikowy. Larum zaraz i ochy i achy, ale patrzę pod nogi, a tutaj taki mniej może okazały, ale takoż śliczny. Na to przyleciała najmniejsza (już energia jej wróciła) i namierzyła trzeciego takiego już maluszka maluszka. Radość zapanowała w babskim gronie, a mój ślubny wyleciał z krzorów, w które osobiście jego zapędziłam, okolicę omiótł wzrokiem błędnym i wkurzony powiedział, że specjalnie tak zrobiłam, że tutaj niby takie śliczne odpadki na drzewie, a sama poleciałam te wspaniałe okazy zbierać.
I chociaż wiem, że serio tego nie mówił, to troszkę przykro jemu było, że na pierwsze poważne grzyby w tym sezonie się nie załapał. A na znak protestu pozostałą część niedzieli przespał.
A ja robiłam inne poszukiwania :D

czwartek, 4 czerwca 2009

Pomyłki

Czekałam wczoraj na odwiedziny w pracy. Otrzymałam już nawet telefon, że już za chwileczkę już za momencik facet mojej przyjaciółki przyjedzie odebrać sadzonki pomidorów. Wyglądam więc na parking przed firmą i widzę, że podjeżdża autko, ja ślepa komenda patrzę i widzę, no przecież ona jak malowana. A mnie się zdawało, że była mowa, że ona w pracy, a on sam podjedzie. Ale ona sięga po telefon i dzwoni, w mojej kieszeni też dzwoni, ale nawet nie zaglądam, bo pewnie strzałeczkę mi puszcza. Ucieszyłam się, bo doszłam do jedynego wniosku, że miała chwilkę to podjechali razem. Wylatuję jak nienormalna na ten parking, lecę na złamanie karku do upatrzonego z góry auta i widzę jak siedzi i kłaczyskami się bawi. Walę w okienko, ona się gwałtownie odwraca i.. I widzę ciężkie przerażenie w oczach zupełnie obcej mi osoby, która z dozą wielkiej nieśmiałości uchyla okienko i zapytuje o co chodzi. Równie ciężko zaskoczona jak ona szybko wykrzykuję, że się pomyliłam. Odwracam się i widzę jak oczekiwany gość dosłownie skręca się ze śmiechu na parkingu machając mi leniwie łapką.
Przy tej okazji przypomniała mi się historia koleżanki z pracy. Wyszła zmęczona z roboty. Patrzy auto (pewnie małżonek już czeka). Wsiadła i pustym wzrokiem patrzy przed siebie oczekując na jakiś ruch (tzn. na rozpoczęcie drogi powrotnej). A tutaj nic. Spogląda na miejsce kierowcy, a tam kompletnie obcy facet oniemiały ze zdziwienia, dusi się, próbując coś z siebie wydusić. Nie czekając zbyt długo kobita wyskoczyła jak oparzona z samochodu prosto na prawowitą posiadaczkę onego męża i samochodu. A jej (osobisty mąż i samochód) stali w zupełnie innym miejscu.
Do tej pory papa mi się śmieje jak o takich przypadkach pomyślę.

środa, 3 czerwca 2009

Dzieci to potwory

Chata pełna ludzi, a moje najmłodsze wyskakuje w samych rajstopkach i krzyczy
- mamusiu, mogę ubrać juchającą spódniczkę?! Nastała taka niezręczna cisza. Wszystkie oczy zwróciły się w kierunku skąd dochodził ten przeraźliwy wrzask, później na mnie, a później znów na małe małe (wtedy faktycznie jeszcze było małe). _ odzyskałam zdolność logicznego myślenia i spokojnie dopytuję. – A która spódniczka jest juchająca?
- Noo wiesz mamusiu! To ta, co jak się okręcę to robi tak – juuchuuuuuuuuuu. :D

Średnia za to popisała się w sklepie. Kolejka po świeże pieczywo taka, że na trzy dni by wystarczyło. Słabe schorowane staruszki i zniesmaczeni weterani wojenni, no i ja ze małą cureczką w oczekiwaniu na... Dziecko przykleiło się do szybki, za która jakaś złośliwa istota umieściła same najpyszniejsze rzeczy i nagle oświecone jakąś złotą myślą drze się na cały sklep. – Mamusiu, mamusiu!!! Kupisz mi bułeczkę?! Ja jeszcze nigdy nie jadłam! – dodaje ze smutną miną. Wszyscy uczestnicy tej sceny wyciągnęli szyje, żeby zobaczyć wyrodną matkę, która nigdy jeszcze dziecku bułki nie dała, no i to zabiedzone dziecko (kręgosłup po dźwiganiu tej kruszynki mam chory do dziś). A niektórzy zaczęli sięgać do portfelików i wygrzebywać drobniaki, żeby dziecko wesprzeć. :D


Jedzie mój całkiem jeszcze niedorosły syneczek z babunią autobusem komunikacji miejskiej. Zajęli miejsce dla matki z dzieckiem tuż przy kierowcy. Bus stary jak świat, więc kierowcę od pasażerów oddziela tylko napis „Nie rozmawiać z kierowcą”. Nieco już znudzony podróżą wnusio zadaje babci pytanie - Widzisz babciu tego łysego pana?
- Którego? - Naiwnie dopytuje babcia
- No tego łysego i brzydkiego – znacznie już podniesionym głosikiem oświadcza małolat
- Nie widzę – odpowiada babcia w nadziei, że smarkacz sobie odpuści, a zdegustowani pasażerowie przestaną się gapić.
- Nie widzisz, tego łysego, brzydkiego i starego?! – Dziwi się dziecko
- No dobrze, widzę – zmienia taktykę babcia – No i?
- No i on, w ogóle nie potrafi prowadzić tego autobusu – wydarł się upierdliwy smarkacz.
Babcia narażona już i tak na złe spojrzenia, otrzymała jeszcze fuknięcie od wkurzonego kierowcy i czem prędzej opuściła autobus. :D

wtorek, 2 czerwca 2009

Zmagania z technicznymi nowinkami

Mój pęd do wszelkiego rodzaju nowości technicznych był zawsze ogromy, dzięki czemu w nowej tak mocno zinformatyzowanej rzeczywistości udało mi się bez problemu odnaleźć swoje miejsce. Jednak wiele było takich przypadków, gdzie nowa rzeczywistość przerosła użytkowników starych sprawdzonych technologii. Pewnego razu odebrałam telefon od kobiety, która poszukiwała mojego brata. Była bardzo zdenerwowana, więc zaproponowałam, że może jakoś jej pomogę. Długie i zawiłe tłumaczenie, doprowadziło mnie do jedynego, słusznego zresztą, wniosku. Cały dzień pracy tej kobiety w postaci pliku tekstowego, został wysłany w przestrzeń międzyplanetarną, a ona bardzo chciałaby odzyskać ten dzień życia. Zaczęłam więc zadawać pytania podstawowe:
- Czy pracuje w aplikacji DOS-owej czy Windows-owej? (takie czasy wtedy były). Cisza. Już myślałam, że kobieta się rozłączyła, ale nie. Zaczęła chrząkać i wreszcie wydusiła – nie wiem.
Przeszłyśmy na pismo obrazkowe. – Na monitorze niebieska tabelka czy kolorowe malutkie obrazeczki? – Tabelka – wyraźnie ucieszyła się moja rozmówczyni.
Dobrze – Pamięta Pani gdzie zapisała sobie ten plik?
– Nie – znów niepewność w głosie. Oho, będą kłopoty - pomyślałam
- A nazwę Pani pamięta?
- Nie – Pani już wyraźnie rozluźniona, bo ona pewnie była święcie przekonana, że zmierza w dobrym kierunku.
- A zapisywała go Pani?
- No chyba tak – i znów konsternacja. Po dziesięciu minutach udało mi się ustalić edytor w jakim rzecz została stworzona, poznałam treść i objętość tego cuda. A na koniec dowiedziałam się również, że Pani na pytanie tego upierdliwego programu czy zapisać, najnormalniej w świecie wcisnęła N.
I pozamiatane

O ile ta sytuacja była jeszcze – powiedzmy sobie – do przyjęcia. To telefon alarmowy od mojej mamy siedzącej na dyżurze w pracy – już nie. Komunikat brzmiał następująco.
- Włożyłam dyskietkę i teraz nie mogę jej wyciągnąć.
- Trzeba nacisnąć guziczek to sama wyskoczy odpowiedziałam.
– Kiedy, ale nie wyskakuje – panikowała moja mama. – może odwrotnie ją włożyłam? Zabrakło mi jakoś wyobraźni przestrzennej do odwrotnego wkładania dyskietki do napędu.
- Jak to odwrotnie? – Opisałam dokładnie przedmiot naszych rozważań i ustaliłam z całą pewnością, że o żadnym odwrotnie mowy być nie może. Więc dlaczego nie chce wyłazić?
Mama w coraz większym stresie, a ja w coraz większym rozgorączkowaniu podróżnika odkrywcy, staram się przez telefon ustalić przyczynę takiego stanu rzeczy. Skoro nośnik włożony w dobrą stronę, to w grę wchodzi tylko jedno rozwiązanie. Inny otwór został zatkany tą cholerną dyskietką. 3 i pół cala plastiku, nie da się wtyknąć byle gdzie. Ilość opcji ograniczona. Po krótkich rozważaniach został mi tylko podstawek pod kawę czyli napęd CD. Zapakowałam do torebki więcej narzędzi i pojechałam z odsieczą. Wydłubałam z napędu tę cholerną dyskietkę i to nawet w jednym kawałku i użerając się z oporną materią cieszyłam się, że moja mama nie zapakowała tam serwisu śniadaniowego na sześć osób.

Akcja i reakcja

„Proszę pukać” wywiesiła na drzwiach swojego pokoju moja średnia w akcie desperacji. Najmłodsza poszła dalej i napisała „Jak wleziesz bez pukania to pożałujesz”. Oba napisy pojawiły się w momencie, w którym ogłosiłam, że nadszedł ten czas, w którym należy odejść od schematu przetrzymywania niedojedzonych resztek, aż do następnego wylęgu robactwa, czy zbytniej kondensacji przykrych zapachów, czas skończyć z odrabianiem lekcji na jedynym wolnym od różnego śmiecia skrawku podłogi i w związku z gwałtownie zbliżającym się latem, należy garderobę przetrzebić.
I w tym właśnie momencie zaczął się największy płacz, średnia za nic w świecie nie chciała oddać swoich ukochanych spodni, w których mieścił się tylko jeden półdupek, ale za to miały zagniecenia najmodniejsze w tym sezonie. Najmłodsza za to szczerze podeszła do zagadnienia i oświadczyła, że ona nie będzie, bo wcale nie odczuwa potrzeby. Ogłosiła jeszcze, że siostra nie ma wstępu do jej pokoju (zajmowanego tylko czasami, bo głównie demoluje pokój babci, wmawiając wszystkim dookoła, że babcia to bez niej i jej bałaganu to sobie nie wyobraża). A tak ogólnie, to słabość jakaś ją dopadła i ona po schodach biegać nie będzie i nosić tych ton książek i rzeczy trudnych do opisania. Awantura zrobiła się straszna w momencie kiedy starsza od młodszej chciała pobrać przedmioty zostawione w pokoju tej drugiej już nie wiadomo kiedy, ale potrzebne dosłownie na ten chmiast, od zaraz, już teraz i na wczoraj. Mała się zbuldoczyła, bo zakazy i nakazy wywołują w niej wewnętrzny sprzeciw poparty zewnętrznymi objawami, nawrzeszczała na siostrę i wywaliła ją z pokoju. I tutaj, cyk, i jedna kartka już jest. Wisi sobie na drzwiach i kłuje oczka siostrzyczki awanturniczki. Fakt, w tonie dosyć grzecznym, ale jednak – nakaz. Na odwet nie trzeba było długo czekać. Druga karteczka, a napis podkreślony strasznymi błyskawicami.
Poczekałam jeszcze dwa dni taki stan rzeczy i użyłam broni ostatecznej – czyli ohydnego szantażu. Poskutkowało. Porządek się zrobił, a sytuacja wróciła do normy. Tylko karteczka „Proszę pukać” została jeszcze na straży.

I kto by pomyślał, taka piękna i taka trująca


Grzeszki

Brzdęk, brzdęk, dzyń, dzyń. Stoimy pod gabinetem matematycznym i czekamy na naszego oryginalnego profesora. To brzdękanie i dzyńdzolenie, to najlepszy sygnał, że się zbliża ciągnąc po tralkach metalową sztabką przytwierdzoną do kluczy od gabinetu. Ekipa „najpilniejszych” uczniów już tupie przy samych drzwiach żeby wygrać najważniejszy wyścig dnia. To gąbkowy bieg. Najlepsza metoda na uniknięcie odpowiedzi przy tablicy. Szczęśliwy posiadacz gąbki przez calutkie 45 minut lekcji chadzał w tę i we w tę , płucząc dokładnie sto razy gąbeczkę i wycierając tablicę, zgodnie z instrukcją otrzymaną w pierwszych dniach nauki od nauczyciela. Z góóry na dóół i tak raz za razem. Pamiętam jak pewnego dnia, nasz kochany matematyk postanowił zmienić niespodziewanie model działania. Wyścig się odbył, zwycięzca pokazał całej klasie swoją zdobycz i zrobił nawet jeden kurs do łazienki. Jakież zdziwienie złapało młodziana, jak powróciwszy natknął się na totalną ciszę w klasie i czujne spojrzenia wlepione właśnie w niego.
- Ponieważ zgłosiłeś się do odpowiedzi, to cierpliwie wszyscy czekaliśmy – Błogi uśmiech na twarzy Psora i ekspresowy wytrzeszcz u ochotnika. Marnie się to dla niego skończyło. A my przeprowadziliśmy wnikliwe dochodzenie, które wykazało, że była to sytuacja precedensowa. I jak wynikało z wypowiedzi starszych uczniów świadczyła o niesamowitej sympatii jaką nas obdarzył matematyk.
Sympatia owa przekładała się na super marne wyniki w nauce jego przedmiotu, ale jak ktoś chce, to może to zinterpretować w sposób następujący – my też Jego bardzo lubiliśmy. Bo on chciał nas bardzo nauczyć, a my robiliśmy wszystko żeby się temu procesowi przeciwstawić.
Generalnie byliśmy klasą uwielbiającą tworzyć nowe trendy w szkole. Pierwsza klasa, pierwsza lekcja fizyki i komunikat Gruchy. – Na następnej lekcji dowiemy się czego nauczyliście się w waszych szkołach – Blady strach padł na wszystkich. Jak to sprawdzimy? Jak to? Z fizyki? I, choć trudno w to uwierzyć, zebraliśmy się przed TĄ lekcją fizyki, i w takim ekspresowym tempie podjęliśmy decyzję (było już widać na schodach charakterystyczną sylwetkę Gruchy) o tłumnym opuszczeniu lekcji. Jedna, jedyna osoba nie dała się przekonać o słuszności tej decyzji i została. Grucha sprawdzian, przeprowadził. Wyniki ogłosił na kolejnej lekcji i nie komentował wcale tego zdarzenia. Poczekał cierpliwie do rady pedagogicznej i wywrzeszczał się ponoć do innych nauczycieli, że pierwszy raz w jego karierze miało miejsce takie zdarzenie. Padały jakieś stwierdzenia o nadchodzących stadami kłopotach wychowawczych i jeszcze gorsze wieszczenia, bo o ile mnie pamięć nie myli, do czasu tej rady mieliśmy już na koncie dużo więcej przewinień. A później – nie wiedzieć czemu – zaczęło wśród nauczycieli krążyć przekonanie, że mam w tym swój udział.
Matematyk coś koło trzeciej klasy wygłosił słynny tekst, że w tej klasie „coś jakby drgnęło” i nie wiem czy chodziło jemu o postępy w nauce, czy może o coraz śmielsze poczynania tu i ówdzie?