czwartek, 24 grudnia 2009

Świątecznie bajecznie

Aby święta były dobre, nie potrzeba góry kasy. Wystarczy, że każdy z rodzinki znajdzie dla drugiego troszkę serdeczności i uśmiechu. W tym roku moje dzieci spisały się na medal pomagając przy wszelkich pracach domowo-kuchennych. A i pozostali członkowie rodziny starali się na wszelkie sposoby.
Życzę wszystkim takiego spokoju i miłości jaki zagościł w moim domu. By wesoły śmiech najbliższych rozbrzmiewał chętnie i często.

wtorek, 15 grudnia 2009

Powitajmy Świrka

- Mamusiu, czy myśleliście już co dostanę w prezencie imieninowo-urodzinowym? – Zapytała moja najmniejsza, gdy wlekłam ją na lekcje do szkoły muzycznej. Spojrzała oczkami pełnymi nadziei, co nie wiedzieć czemu, mocno mnie zaniepokoiło. Do „TEGO” dnia został jeszcze... dzień. A oczywiście sprawa prezentu była pilna, a nawet super pilna.
- Nie mogę Tobie powiedzieć – Odpowiedź wcale nie była wymijająca. Wiedziałam co dziecko chce dostać w prezencie, wiedziałam też, że pomysł spotkał się z ogólnym sprzeciwem pozostałych członków rodziny i że żadna odpowiedź nie będzie dla nie satysfakcjonująca.
- Powiedz, proszę, bo może ja nie będę chciała takiego prezentu.
Kłopoty wyłaziły po prostu z każdej mijanej przez nas dziury w chodniku.
- No dobra – poddałam się troszkę – myśleliśmy o jakimś sprzęcie grającym.
- Ja nie chcę – odpowiedź była błyskawiczna, a oczy wcześniej pełne nadziei, napełniły się po brzegi łzami.
- Cholera. Czy ja zawsze muszę wychodzić na złego glinę? – myśl ta sprowokowała mnie do długiej wypowiedzi na temat odpowiedzialności jaką zostajemy obarczeni nabywając kolejnego zwierzaka. I braku takowej przy dotychczasowych działaniach i przedsięwzięciach mojej córeczki.
Burzliwa wymiana zdań zakończyła się jeszcze większymi łzami. Zapuchniętą od płaczu buzią i stwierdzeniem.
- A patyczaki żyją.
No cóż? Faktycznie żyją. Dobrze, że babcia je czasami podlewa i dostarcza im świeżego pożywienia. Ale właściwie to przykro mi się zrobiło, że nie spełnię dziecięcego marzenia. Z tymi członkami rodziny stojącymi w opozycji, to przesadziłam. Rozmawiałam już ze wszystkimi i została mi jedna jednostka oporna. Mój małżonek.
Dziecię na lekcje zostało odstawione, a ja za pisanie się wzięłam, bo miałam w tzw. międzyczasie polecieć do sklepu i wcześniej wspomniany sprzęt dla dziecka wypatrzeć, że do sklepu nie idę, bo nie ma po co.
I co my teraz zrobimy? – padło pytanie
No nie wiem. Może przemyślmy raz jeszcze sprawę zwierzola.
Wniosek ku mojemu zaskoczeniu przeszedł na ten chmiast i akcja pozyskania tez została podjęta.
A efekt? Efekt zobaczcie na zdjęciu.

czwartek, 19 listopada 2009

Trochę wyszywanki







Wyszywanki powstają na korytarzach szkoły muzycznej oczywiście nie wszystkie, bo część zrobiła moja mama. Ale jak widać wszystko zmierza w stronę świąt. Pan Pospieszny musi poczekać na lepsze czasy i wszystko inne też. Moja doba skurczyła się do rozmiarów orzeszka laskowego i nic nie chce się w niej zmieścić.

piątek, 6 listopada 2009

Tadeusz nadal na starych śmieciach

Dźwięk komunikatora wdarł się w środek ich rozmowy.
- Przepraszam – powiedziała Albi odbierając wiadomość.
- Niestety musimy naszą rozmowę przełożyć na później. Wzywają mnie do laboratorium. Pokażę Tobie po drodze gdzie mamy bufet i jak trafić na salę konferencyjną. Tylko się nie spóźnij.
Gdyby nie fakt, że Pospieszny czuł się cokolwiek przytłoczony ilością wydarzeń tego dnia, to może by i zaprotestował, ale tylko zrezygnowany poczłapał za nową koleżanką.
- O! To tutaj. Napij się czegoś, albo zjedz, bo narada może być dosyć długa. Spotkamy się na sali.
Błysnęła tylko swoją blond fryzurką i pobiegła przed siebie. Tadeusz rozejrzał się po korytarzach i doszedł do wniosku, że posiłek to nawet niezły pomysł i już wyciągnął rękę, aby otworzyć drzwi, gdy kątem oka dostrzegł jakiś ruch koło siebie. Obrócił się w tę stronę i zobaczył Lusię. Posłała mu smutne spojrzenie i wydawało się, że znów przemówi, ale zamiast znanego już Pospiesznemu komunikatu, wydobyła z siebie tylko eteryczne Pospieczny i zniknęła.
- Pospieszny, zgłoś się natychmiast do sali narad! – zagrzmiało na korytarzach.
Ruszył więc szybkim krokiem we wskazanym przez Albi kierunku zastanawiając co też mogło spowodować takie nagłe zainteresowanie jego osobą.
- Spóźniłeś się – sarknęła Betka na widok wchodzącego Tadeusza.
- Jak to spóźniłem? – Zdziwił się – Miałem jeszcze coś zjeść i
Przerwał w pół zdania spoglądając z niedowierzaniem na swój zegarek. Był faktycznie spóźniony na naradę. - Ale jak to się stało? – Lusia – pomyślał – to ona „ukradła” mi mój czas.
- Spotkałem Lusię – powiedział do wszystkich zebranych, a okazało się, że grupka jest spora. Zebrani na sali spojrzeli na niego z zainteresowaniem.
- Tutaj ją spotkałeś? – zapytała szefowa.
- Tak. Przy drzwiach bufetu.
- I?
- I właściwie nic nie powiedziała. No może coś na kształt Pospieszny, ale zaraz się rozpłynęła, a mnie z życiorysu ubyło jakieś czterdzieści minut.
- Musicie to zobaczyć! – wpadając do sali zakrzyknęła Albi. I zaczęła wymachiwać całą kupą papierów. Rzuciła je wszystkie na ogromny konferencyjny stół, a wszyscy jak wygłodniali rzucili się w ich kierunku. Nawet Tadeusz nie zdołał się powstrzymać i pochyli się aby dojrzeć, tę rewelację. Papiery zawierały całe mnóstwo wijących się wykresów. Przywodziły na myśl ekg bardzo chorej osoby.
- Zostałam wezwana do laboratorium, ponieważ wskaźnik aktywności czasowej zaczął wariować. Próbowałam namierzyć źródło i okazało się, że jest nim on.
Wskazała palcem na Pospiesznego. Wszystkie pary oczu spoczęły na Tadeuszu, a cisza, która zapadła w ciągu kilku sekund zamieniła się w odgłosy z rozjuszonego ula. Ludzie wymieniali uwagi zerkając na Pospiesznego.
- Dobra, dosyć tego!
Głos szefowej uciął wszelkie dyskusje.
- Zanim zajmiemy się tym zagadnieniem, pozwólcie, że przedstawię Wam nowego kolegę. To Tadeusz Stepowicz, wielu z was już go zna jako Pospiesznego. Dajcie koledze możliwość wdrożenia się w poruszające nas tak bardzo tematy. Jego to dotyczy chyba najbardziej, a jest u nas dosłownie od kilku godzin. Wszelka pomoc jest mile widziana. A jeśli chodzi o Ciebie – tutaj wyraźnie zwróciła się do Tadeusza – znajdź sobie miejsce i słuchaj. Wszelkie wyjaśnienia otrzymasz po zakończeniu narady.
- Borsuk. To zadanie dla Ciebie. Oświeć kolegę po naradzie i bądź jego przewodnikiem. Zależy nam na jak najszybszym wdrożeniu człowieka z problemy chwili. A jak już zdołaliśmy się przekonać jemu z wyjątkową łatwością czas przepływa między palcami.
Borsuk, człowiek w nieokreślonym wieku. Raczej starszy niż młodszy, spojrzał leniwie na Pospiesznego, jego sumiaste wąsy, czujne i przenikliwe spojrzenie świadczyły o sporym doświadczeniu. A sposób w jaki inni spoglądali na niego, wyraźnie świadczył o szacunku jakim jest tutaj obdarzany.
- Się zrobi szefowo.
Tubalny, ale bardzo przyjazny w brzemieniu głos, skojarzył się Tadeuszowi ze świętym mikołajem, później pomyślał o czarodziejach różnej maści. W jednej chwili był nowym pracownikiem. Szczęśliwym przecież, bo wreszcie na swoim miejscu, wymarzonym miejscu. Nowym w stadzie starych wyjadaczy, aż stał się przyczyną i skutkiem. Przyczyną zamieszania i skutkiem jakiegoś pokrętnego eksperymentu. Obudził się w nim lekki sprzeciw i właściwie chciał coś powiedzieć. Powinien chyba coś powiedzieć, ale wciągnęły go sprawy omawiane na zebraniu i uraza, która się w nim budziła szybko przygasła. – Wszystko się jakoś poukłada, to pierwszy dzień. Wszystko wydaje mi się dziwne i obce.
Pospieszny był hojnie obdarzony przez naturę w bystry i ponad inteligentny umysł, który błądził często w „innych” światach, ale nigdy nie utracił zdolności analitycznego myślenia.

poniedziałek, 2 listopada 2009

Pamięć moja przedziwna

- Synu! – zawołałam pierworodnego, bo w moim umyśle właśnie się rozświetliła złota myśl, która ciągle gdzieś mi uciekała.
- Tak? – młodzian przyczłapał do mnie lekko zniesmaczony koniecznością oderwania się od zajęć ważniejszych.
- Czy Ty może we wtorek masz próbną maturę z matematyki? – zapytałam bez wstępów.
- Tak – i znów krótka byle jaka odpowiedź.
- To czemu wcześniej nic nie mówiłeś?
- Sam się dowiedziałem przedwczoraj.
No właściwie to powinnam się cieszyć, bo doszedł do wniosku, że może i ktoś tam coś, gdzieś, kiedyś mówił. Ale kto by to tam spamiętał?

I zaraz przypomniały mi się wydarzenia mające miejsce za moich czasów szkolnych. Pewnego roku naukę języka polskiego w mojej klasie, przejęła nowa nauczycielka. Wszystkich dokładnie sobie pooglądała, zapoznała się z możliwościami i pod koniec pierwszego semestru „musiała” dać niektórym szansę, bo jakoś nie mogli nadążyć z materiałem. Jako sposób na podratowanie mizernego kapitału ocenowego podała – przygotowanie referatu na temat wybranego polskiego wieszcza. Oj cieszyli się wtedy popularnością wieszcze nasi ukochani. A później nastąpił ten dzień, kiedy zainteresowani mogli wygłosić referaty. Było miło i ciekawie, ale chyba najbardziej zapadł mi w pamięć referat Mareczka. Mareczek elokwentny zbytnio nie był, ale starał się biedny jak tylko potrafił. Referat przygotował, wyszedł na środek klasy i wyrecytował swoje odkrycia. Kobieta zwana przez nas Pająkiem pokiwała głową ze zrozumieniem zaproponowała nawet ocenę (coś koło czwórki się kręciło), ale widać Mareczek nie dońca zadowolony był, bo na komendę – Siadaj Marku.
Zakrzyknął gromko
- Ale pani profesor ja mam jeszcze zdjęcie tego fagasa.
Określenie fagas, jakoś średnio przystawało do wieszcza (nie pamiętam który to był), bo Pająk pokraśniał, nabrał pełną pierś powietrza i wydawało się, że nic nie uchroni Mareczka od jej gniewu boskiego, gdy nagle z kobiety uszło to całe powietrze, na umęczonej twarzy pojawił się wyraz lekkiego rozbawienia zmieszanego z bezradnością i słabiutki głosik wydobył się z trzewi pani psor.
- Dobrze, już dobrze. Siadaj Mareczku.
Pamięć to zadziwiające zjawisko, nigdy nie wiadomo co tam z niej wypadnie.

Zimowe klimaty w jesiennym ogrodzie


piątek, 23 października 2009

Telefonowa tęcza

Pan P... nadal tutaj jest

- Chodźmy. Najpierw Ciebie zakwaterujemy, żebyś miał gdzie robić przemyślenia, jak juz dopadną Ciebie te stada, spragnionych świeżej krwi, współpracowników. No i musisz się zainstalować. Nienormowany czas pracy, w wielu przypadkach oznacza, że tutaj mieszkamy. Dlatego właśnie moje biuro wygląda tak, a nie inaczej. Zresztą, zapewnia Ciebie, że pozostałe w tym dziale zadziwią Ciebie jeszcze bardziej. Mamy tutaj jeszcze spore zaplecze kuchenne i coś na kształt bufetu, bo nie wszyscy lubią szykować sobie posiłki we własnym zakresie i pewnie do tej pory popadaliby z głodu. Są też sale laboratoryjne, ambulatorium, magazyny z rzeczami różnymi. Na początek, jednak, zapoznać się musisz z regulaminem obowiązującym w tym dziale i fajnie by było gdybyś zechciał przestrzegać zasad bezpieczeństwa, bo od nich zależy nie tylko Twoje życie, ale również życie innych ludzi. I tutaj – ostrzegam – żadnej taryfy ulgowej.
Pospieszny podążał za Beatą słuchając jej raczej mało uważnie, za to z ciekawością rozglądając się po coraz to obszerniejszych korytarzach.
- Strasznie długaśne. – pomyślał. Właściwie dlaczego miałby być inne? Budynek firmy był imponująco wielki. Część zajmowana przez biura dla „przekładaczy papierów” żenująco mała i ulokowana na jednym piętrze. Tadeusz wiedział też, że dwa piętra były zarezerwowane dla zarządu firmy. Znajdowały się tam gabinety prezesów i innych ważnych person oraz sale konferencyjne. Pozostała część budynku tkwiła sobie, tak jakby, poza jego myślami. Właściwie przez pierwsze miesiące pracy wyobrażał sobie jak to dostaje się do innego działu i odnajduje te wszystkie tajne laboratoria, i nieomalże odkrywa inne światy, ale zniechęcenie rodzajem pracy przyszło tak szybko, że budynek skurczył się do rozmiarów szybu windowego z przyklejonym do niego siódmym piętrem wyposażonym w dwa krótkie korytarzyki i ledwo kilka gabinecików.
To co oglądał w tej chwili otwierało w jego umyśle kolejne drzwi i budynek znów stawał przed nim w swojej całej krasie. Wielki i pełen tajemniczych miejsc. Miejsc, które sam będzie mógł odkrywać.
- Ej, Pospieszny, jesteś tutaj? – nieco niecierpliwy głos szefowej wyrwał Tadeusza z zamyślenia. Zamrugał oczami, aby odzyskać ostrość widzenia.
- Tak, tak jestem. Zastanawiałem się tylko, jak to możliwe, że przez tyle lat, nie zauważyłem, że to wszystko się dzieje wokół mnie, nie widziałem ludzi i ogromu tej instytucji?
Betka uśmiechnęła się lekko – My to nazywamy wyłączeniem, bardzo cenna cecha, gdy zachodzi konieczność pracy w warunkach szczególnie uciążliwych i stresujących. Nastawiasz się na wykonanie konkretnego zadania i reszta Ciebie nie interesuje. Tworzysz minimalistyczny rodzaj świata, w którym tobie będzie najłatwiej funkcjonować, a później już jakoś leci. „Odcinasz” po kawałku rzeczywistości i „chowasz” ją jako mało użyteczną. Zaczynasz wykorzystywać dopiero w odpowiednim momencie.
Zatrzymali się przed jakimiś drzwiami.
- Ale to lepiej zapamiętaj. 213 – to Twój nowy dom i Twoje nowe miejsce pracy.
Beata zerknęła na czytnik linii papilarnych i zdecydowanym ruchem coś z niego zdarła, a później wydarła się w pustą przestrzeń korytarza.
- Nogi wam z tyłków powyrywam, za te głupie numery! To do naszych działowych klaunów było. Chcieli na czas jakiś pozbawić Ciebie linii papilarnych a tym samym możliwości samodzielnego poruszania się po dziale. Można by pomyśleć, że takim starym facetom, powinno w głowach siedzieć coś poważniejszego, ale oni są jak dzieci, co ciągle tylko psoty mają w głowach. Uważaj na nich. I na siebie też.
Weszli do gabinetu. Pospieszny oniemiał. Ogromna przestrzeń była szokująca i prawie pusta. na środku stało biurko i krzesło, które w tym wielkim pomieszczeniu wyglądały jak zagubione zabawki. W głębi widoczne były jeszcze jedne drzwi.
Kobieta podążając za wzrokiem Pospiesznego wyjaśniła
– To drzwi do łazienki. A całość musisz sobie sam urządzić według własnych potrzeb. Po naradzie, która odbędzie się za godzinę spotkasz się z magazynierem, który zapewni Tobie wszystkie niezbędne sprzęty. Oczywiście jeśli chcesz coś zabrać ze swojego mieszkania, nie ma problemu. Jeśli chcesz zachować swoje mieszkanie – nie ma problemu. Jeśli chcesz tutaj mieszkać na stałe – nie ma problemu. generalnie – wszystko jest do dogrania. Myślę, że potrzebujesz trochę czasu na uporządkowanie wszystkich spraw. Niestety nie mamy czasu jeśli chodzi o Lusię. Więc narada właśnie w tej sprawie będzie o 11tej.
- Ależ ta kobieta ma gadane – pomyślał Pospieszny. Mocno przytłoczony nadmiarem informacji, ale też mocno zadowolony obrotem spraw.
- Czy przed naradą, mogę uzyskać jakieś dodatkowe informacje na temat Lusi?
- Oczywiście. Albi wprowadzi Ciebie w szczegóły sprawy.
- Albi? – mruknął pod nosem Tadeusz.
- To nasz działowy Einstein.
Okazało się, że do geniusza Pospieszny nie będzie miał daleko i nawet przez chwilę ta myśl go cieszyła, bo jakoś po pierwszych kontaktach z Rudym i Giemzom nie wyobrażał sobie siebie w charakterze trzeciego do spółki, a skoro miał tutaj mieszkać i pracować, i żyć, to... Jednak jego zabłąkana myśl szybko upadła na podłogę. Albi okazała się drobną blondyneczką o przenikliwym zielonookim spojrzeniu i ostro nakrapianym piegami zadartym nosku. Otoczenie w jakim ją zastali od razu wykluczało Albi z grona „tych” blondynek. Mrugający wścibskimi światełkami sprzęt, mnogość narzędzi oraz półki uginające się pod ciężarem literatury wszelakiej. Pospieszny oglądał to wszystko z wielkim zainteresowaniem.
- Albi, to jest Pospieszny.
- Anna Drzewiecka – wyciągnęła do Pospiesznego swoją drobną dłoń. Ujął ją i również się przedstawił.
- Tadeusz Stepowicz.
- To ten Pospieszny? – Zapytała Albi wyszarpując swoją rękę, zbyt długo przetrzymywaną przez Tadeusza.
- Uhmy – Mruknęła Betka – Ten sam – po czym szybko dodała – Zostawię was samych. Muszę jeszcze kilka spraw przygotować przed naradą, a Ty Albi, bądź tak dobra i wyjaśnij jak najwięcej nowemu koledze.
- Dobra, jak sobie życzysz. – Machnęła ręką na pożegnanie odchodzącej szefowej i spojrzała zaciekawiona na przybyłego do jej królestwa mężczyznę.
- Siadaj proszę. Mamy mało czasu, a wiele spraw do omówienia. Aby łatwiej było ogarnąć całość zagadnienia, opowiem Tobie o pewnym odkryciu którego dokonałam zupełnie przez przypadek kilka lat temu. Jak chyba wiesz, zagadnienia czasu i przestrzeni są rozpatrywane przez rzesze naukowców już od wielu, wielu stuleci. Z pewnością zauważyłeś u siebie zjawisko czasu przeciekającego przez palce, albo uciekającego czasu, czy czasu wlekącego się. To są sytuacje, które przytrafiają się właściwie każdemu.
Dziewczyna dopiero teraz przysiadła na śmiesznym krzesełku wyszarpniętym spod najbliższego biurka.
- Czy zdarzyło się Tobie, że specjalnie wstałeś kilka minut wcześniej, bo chciałeś być szybciej w pracy, a w rezultacie okazało się, że się spóźniłeś, chociaż ilość oraz rodzaj wykonywanych czynności nie odbiegały od tych wykonywanych codziennie?
W pierwszej chwili Pospieszny pomyślał sobie, że Anna się z niego nabija, jakby zaglądała w jego rozwleczone do granic możliwości życie, ale wypadało odpowiedzieć.
- Bo to raz. Spóźnienia, to mój znak rozpoznawczy. Ale znaczy to tylko tyle, że zupełnie nie potrafię się zorganizować.
- Widzisz – nie do końca jest tak jak mówisz. Ja zetknęłam się z tym zjawiskiem kilkakrotnie i wpadłam na pomysł, żeby je zmierzyć.
- Co zmierzyć?
- Nazwałam to przeciekami czasowymi. A żeby było ciekawiej okazało się, że przecieki czasowe są ściśle powiązane z ludźmi.
- Co znaczy, że są powiązane z ludźmi?
- Gdy stworzyłam miernik przecieków, udało mi się pomiar przetransponować na obraz. wygląda on mniej więcej tak.
Albi sięgnęła, po plik wydruków na biurko i podała go Tadeuszowi. Przeglądał kolejno kartki, na których widniała sylwetka ludzka, a od niej odchodziły grubsze albo cieńsze linie. Dziewczyna podeszła do niego i również pochyliła się nad obrazami.
- Widzisz te linie? To są właśnie przecieki. Grubość linii świadczy o sile wycieku. Czasami są to ułamki sekund, ale czasami są to pokaźne pakiety minut.
- I każdy tak „przecieka”? – Zainteresował się Pospieszny
- A wiesz, że nie. Właśnie dlatego to my się tym zajmujemy. Wycieki czasowe dotyczą tylko niewielkiej grupy osób. Sprawa została więc potraktowana jako zjawisko paranormalne jak umiejętność, telekinezy. Jestem teraz na etapie badania czy naprawdę, to jest ściśle powiązane z indywidualnymi predyspozycjami ludzi czy może przytrafia się to każdemu tylko w różnych przedziałach czasowych.
Tadeusz zamyślił się. Ciekawe czy on jest w grupie tych dziurawych czy raczej tych nieudaczników.
- Jak wybierasz obiekty do badania?
Albi nieoczekiwanie spłonęła rumieńcem.
- Tego w tej chwili Tobie powiedzieć nie mogę. Porozmawiam z Betką i wrócimy do tematu. Ok? – W jej zielonych oczach pojawiła się błagalna iskierka. Pospiesznemu wydało się to dziwne. Taka otwarta rozmowa nagle stała się jakby niewygodna. Przynajmniej dla jednej strony. Wzruszył ramionami.
- Dobra. Jak tam chcesz. To teraz jak możesz – To ostatnie zdanie nieznacznie przeciągnął, dając kobiecie do zrozumienia, że takie dziwne tajemnice zupełnie jego nie kręcą. – Powiedz mi coś jeszcze o Lusi.

środa, 21 października 2009

Połatana stronka


Czuję się w obowiązku wytłumaczyć z takich nieregularności na Tutaminkowej stronie. Po pierwsze zaatakował mnie notoryczny brak czasu. Natłok obowiązków niechcianych, nie lubianych i nie koniecznie przewidzianych sprawił, że organizacja znalazła się w punkcie martwym. Pan Pospieszny dosłownie zapchał mi wszystkie wolne półki w mojej głowie i jak w najbliższym czasie nie wywlekę go na stronę, to będzie niedobrze, ooj niedobrze. Ale zanim to nastąpi, będę zmuszona gościa wysiedlić na zupełnie oddzielnego bloga, o czym poinformuję w stosownym momencie i odpowiedniej formie.
Działań różnych też nie prowadzę, z przyczyn różnych i przedziwnych, staram się natomiast ze spraw bieżących wywiązać jak najlepiej, tzn. do pracy chadzam i wykonuję na czas (jeszcze), do szkoły muzycznej dziecko prowadzam też również, na tańce jeszcze nie wozimy średniego nieszczęścia naszego, bo złamany paluch nadal na zwolnieniu jest.
A wczoraj oczekując na najmłodsze, aż się na tej wiolonczeli weźmie i wygra, wyruszyliśmy z małżonkiem na wycieczkę po sklepach. tak sobie wyruszyliśmy, bo właściwie w celu nijakim. Nastroje takie bardziej nostalgiczno-jesienne chyba nas dopadły, bo wleźliśmy do sklepu z ciuchami. Z obrzydzeniem popatrzyłam na wiszące na wieszakach szmaty i już chciałam przybytek ony opuścić, gdy za rękaw zostałam zaciągnięta przed jedną rzecz taką.
- Co to jest? – Zapytał mój ślubny
- No co Ty? Nie widzisz? Sweterek przecież – ofuknęłam męża
- To sweterek jest?! – oburzył się święcie – Zobacz, gdzie on ma otwory na rece i na szyje gdzie ma otwór, no zobacz, zobacz.
Gorączkował się strasznie przy tym, a ja zupełnie nie wiem dlaczego. No fakt sweterek wyglądał jakby troszkę przez mole przejechany był, golfik taki mocno rozwleczony miał i w atrakcyjnym szarym kolorze był, takim bardzo śmieciowo szarym, ale bez przesady, gorsze rzeczy widziałam.
- O co tobie chodzi? Każdy przeciętny człowiek ma dwie ręce i szyje. Sweterek też musi mieć otwory na dwie ręce i szyję.
- Ale to wygląda jak sukienka powieszona odwrotnie, zobacz jak te ręce nisko opadły, a ta szyja to niby gdzie ma się co, no gdzie?
No i nostalgiczno-jesienne nastroje poszły w odstawkę. jak tutaj się nie denerwować, jak mężczyzna wyraźnie zaczepki szuka.
- Słuchaj no, widocznie taka jest potrzeba chwili żeby tak nisko ręce trzymać, a to tutaj, to golfik jest, tylko taki duuuży, ohydny – to fakt – ale duuuży. Chodźmy stąd i nie psujmy sobie nerwów.
Panie ekspedientki chyba odetchnęły z ulga po moim oświadczeniu, bo już zaczęły nerwowo przestępować z nogi na nogę jak zobaczyły i usłyszały (jakoś nie mamy w zwyczaju szeptać do siebie w sklepach) o co poszła cała sprawa. I tak się skończyły minuty przeznaczone na chwile relaksu w moim zaganianym świecie. teraz już nie będę taka rozrzutna i postaram się racjonalniej wykorzystywać czas.
Może wreszcie uda mi się przekazać baardzo mocno spóźniony prezent urodzinowy dla Dronki. Pokazuję go dzisiaj na stronie jako pocieszyciela oczu. Chociaż jako skan wygląda kiepsko.
A po drugie – mam jakiś wyraźny problem z organizacją.
Buuuu

piątek, 16 października 2009

...

Pięć lat udręki na stanowisku przekładacza papierów spędzonych w towarzystwie Wymiętolonego Pawła i Pierworodnego Adama, pod okrutnym, choć ślicznym pantofelkiem Kuternogi zakończyły się dla Pospiesznego zupełnie nieoczekiwanie właśnie tego środowego poranka przeplatane dziwnymi spotkaniami z osobą z innego świata.
Tadeusz postanowił szybko sformalizować swoje przeniesienie wizytą u Lemura. Udał się więc do jej gabinetu omijając szerokim łukiem swój własny, nie powiadamiając swoich dotychczasowych współpracowników o nieoczekiwanym awansie. Tak właśnie, o awansie. Tak sobie teraz o tym myślał, jak już nieco ochłonął po tych niedorzecznych przejściach.
Wtarabanił się do Lemura bez zbędnych wstępów i już zamierzał wdać się w zawiłe tłumaczenia, po co właściwie zawitał w te skromne progi, ale został uprzedzony.
- O, Pan Stepowicz! Proszę oddać mi swój identyfikator. Otrzyma Pan za chwilę nowy do poziomu 4F. Przygotowałam także aneks do Pańskiej umowy o pracę. Proszę tutaj podpisać.
Kościsty paluch kadrowej wylądował w miejscu, w którym Tadeusz posłusznie złożył swój wypracowany podpis, a później na jeszcze jednej kartce i jeszcze jednej i tych kartek było chyba ze dwadzieścia, a on był taki zmordowany, że nawet okiem nie chciało mu się rzucić na te wszystkie podpisywane świstki.
Po którymś podpisie z kolei Lemur nie wytrzymał
- Nie czyta Pan?
- Nie – Odrzekł Tadeusz – Bezgranicznie Pani ufam.
Na pomarszczoną twarz kadrowej spłynął zupełnie nieoczekiwanie panieński rumieniec i pojawił się ten sam dziwaczny niby-uśmiech, który zagościł na jej obliczu już po raz drugi tego ranka.
- Dobrze więc – powiedziała słodko – dla Pana informacji dodam tylko, że od tej chwili jest Pan pracownikiem działu Praktycznego zastosowania zjawisk paranormalnych i podlega Pan bezpośrednio Pani Beacie Wolnej.
- Wolne żarty – pomyślał sobie Pospieszny – znów baba i do tego to nazwisko.
Tadeusz był przekonany, że tym działem kieruje Giemza albo Rudy, właściwe, to myślał, że cały dział składał się tylko z tych dwóch. Jutro, jutro się wszystko wyjaśni.
Jutro powitało go, jak zwykle – niezwykle kurczliwym czasem. No niby robił wszystko sprawnie, wstał nawet kilka minut wcześniej niż zwykle, a i tak do windy dotarł kilka minut później niż zwykle. Zaklął pod nosem, bo to pierwszy dzień w nowym dziale, a on nie zdołał odbić się od dna i konsekwentnie podążał w kierunku wspominanego wcześnie rekordu spóźnień.
Podekscytowany, ale mocno poirytowany zaistniałą sytuacja ponadczasową Pospieszny wypadł z windy gotów odpierać ataki rozwścieczonego Lemura i poczuł się mocno zdezorientowany, że ten wcale na niego nie czyha. Tadeusz nerwowo zajrzał we wszystkie okoliczne korytarze, ale tam też nie było Lemura. W pierwszej chwili pomyślał, że jakaś choroba dopadła kadrową, ale szybko odrzucił tę myśl, jako całkowicie niedorzeczną. Skoncentrował swoje wysiłki na dotarciu do nowego działu. Gdy wreszcie uporał się ze wszystkimi napotkanymi po drodze do strefy 4F zamkami i drzwiami objawił się jemu zupełnie nowy świat i uchachana opakowana w burzę rudychy kłaków twarz. – Pewnie Rudy – Pomyślał sobie Pospieszny i ledwo to zrobił usłyszał jak twarz wykrzykuje do niego.
- Jesteś mi krewny pięć dyszek Pospieszny! Jestem Giemza.
Twarz poleciała w głąb przepastnego korytarza, ale zaraz objawiła się następna łysa jak kolano.
- Nie wierz, temu jełopowi, to Betce jesteś winien pięć dych. Jestem Rudy. Chodź za mną.
Pospieszny chyba już wczoraj zapodział gdzieś cały zapas swojej elokwencji, bo teraz tylko mruknął coś pod nosem i pomaszerował za dziwnym osobnikiem. Wcale nie przekonany, że jest on tym za kogo się podaje.
Gabinet, a raczej pokój, pomieszczenie do którego został zaprowadzony, w niczym nie przypominał tych gabinetów, w których miał wątpliwą przyjemność pracować dotychczas. Miękki dywan wyciszył tak skutecznie ich kroki, że osoba siedząca w głębokiej i wyglądającej na komfortową, kanapie z zaangażowaniem dłubiąca w jakimś cosiu innym cosiem, aż podskoczyła na anons Rudego.
- O Pani, przybył Pospieszny.
- Czego się skradasz kretynie – owrzeszczała go na to „o Pani” – wynocha.
Pospieszny całkowicie zbity z tropu również postanowił opuścić to miejsce, w silnym przekonaniu, że trafił jakoś niedobrze.
- A Ty dokąd? – zwróciła się tym razem bezpośrednio do Tadeusza.
– Siadaj proszę, zaraz skończę – Ton jej głosu jakby wyraźnie złagodniał. Wskazała na fotel naprzeciw siebie. Buduarowy charakter tego biura nie sprzyjał koncentracji. Myśli Pospiesznego rozbiegały się na wszystkie strony. Postanowił je jednak zebrać w jakąś logiczną całość, spojrzał też z uwagą na kobietę siedzącą na kanapie.
- Skończyłam – Podniosła się energicznie z kanapy, odłożyła cosie na pobliski stolik i podeszła do Tadeusza, który tak gwałtownie próbował się poderwać z miękkiego fotela, że mało nie wylądował na podłodze. Wyciągnęła do niego rękę i się przedstawiła.
- Beata Wolna, mówią na mnie Betka, ale nie ryzykuj tego przezwiska w mojej obecności, ja osobiście jego nie toleruję, za to po imieniu bez oporów, to znacznie ułatwia pracę.
Pospieszny ujął wyciągniętą dłoń kobiety i uścisnął ją energicznie – wybełkotał swoje imię i nazwisko.
- Usiądźmy – zaproponowała – Wiem, że koledzy mówią na Ciebie Pospieszny, a może wolisz po imieniu?
- Może być Pospieszny? – Odpowiedział, zupełnie nie mogąc odnaleźć się w nowej rzeczywistości.
- Jeśli pozwolisz zacznę od rzeczy najważniejszych, a później zajmiemy się drobiazgami. – Ponieważ było to raczej stwierdzenie, a nie pytanie, skinął tylko głową, a ona kontynuowała. – Znalazłeś się w naszym dziale akurat teraz z dwóch powodów. Po pierwsze, wypowiedziałeś słowo klucz. W normalnych warunkach procedura przejścia trwałaby miesiąc, ale w wyniku nieodpowiedzialnych działań Rudego i Giemzy na terenie firmy pojawiła się Lusia. Z Lusią się już zetknąłeś wczoraj.
Tadeusz zrobił chyba strasznie zdziwioną minę, bo Betka uznała za stosowne wyjaśnić – Lusia, to ta dziwna kobieta, która nagabywała Ciebie na korytarzach firmy i prosiła o ratowanie jej świata. Wszelkich informacji na jej temat udzielą Tobie Twoi nowi współpracownicy, do których za chwilę się wybierzemy. Masz jakieś pytania?
- Mam. Mam całą masę pytań.
- Pytaj?
- Co znaczy, że wypowiedziałem słowo klucz?
- Może się to Tobie wydać zadziwiające, ale Lemur to osoba o wyjątkowym talencie. Potrafi idealnie wyłapać z tej szarej masy wylewającej się z wind pracowników idealnych. My zgłaszamy zapotrzebowania, a ona wynajduje. Jej metody są może niekonwencjonalne, ale zapewniam Ciebie, że bardzo skuteczne. W pracy, którą będziesz tutaj wykonywał kreatywność jest cechą niezwykle pożądaną, przez te wszystkie lata ani razu nie powieliłeś powodu spóźnienia, ale dopiero wczoraj dotarłeś do tego najbardziej prozaicznego :D Coś jeszcze?
- Ile osób pracuje w tym dziale?
- Sporo, ale na to dzisiaj nie mamy czasu. Poznasz wszystkich, tego akurat nie unikniesz. Muszę Ciebie jednak uprzedzić, że to zespół ludzi wyjątkowych. Giemzę i Rudego poznałeś i chyba już się domyślasz o co chodzi.
- No właśnie – przypomniał sobie Pospieszny swoje wątpliwości – Który to Giemza, a który Rudy? Odniosłem wrażenie, że mnie w konia robią.
- Wcale nie, Rudy, to ten łysy. Giemza przyszedł do pracy jako pierwszy już ze swoim przezwiskiem, a gdy pojawił się Darek, to natychmiast się z Giemzą zaprzyjaźnili. Jak wiesz, dokazują niesamowicie i przeważnie razem i ktoś, kiedyś, gdzieś się pomylił i powiedział, że ten Rudy od Giemzy, to wstrętny dowcipniś i tak już zostało.
- A Lusia? Kim jest Lusia?
Szefowa wzięła głębszy oddech i czujniej spojrzała na swojego nowego podwładnego.
- A co konkretnie Ciebie interesuje?
Tadeusz nie wiedział co tak konkretnie jego interesuje, bo właściwie nie wiedział o napotkanej kobiecie nic. No może poza tym, że rewelacyjnie potrafiła rozpływać się w powietrzu.
- Skąd wiecie, że to jakaś Lusia?
Betka roześmiała się.
- Nie wiem. Sami ją tak nazwaliśmy, to taki zamiennik dla liczb. Mogliśmy ją nazwać obiektem badawczym 1387, ale Lusia brzmi chyba lepiej? Co o tym myślisz?
- No tak Lusia jednak lepsza.
Kobieta podniosła się z kanapy. – Chodźmy, poznasz swoich nowych współpracowników, dostaniesz też własny kąt. A i jesteś mi winien pięć dych.
- Jak to pięć dych? – Zbuntował się Tadeusz – Za co?
- W naszym dziale mamy nienormowany czas pracy, jak podpisywałeś wczoraj nową umowę, to pewnie zauważyłeś, a i tak dzisiaj rano szukałeś Lemura. Założyłam się, że przeczytałeś umowę i przyjdziesz wyluzowany do roboty, a jak było sam wiesz.

poniedziałek, 12 października 2009

Co mieszka w chorym umyśle cd.

Drzwi stały otworem, a osoby domagającej się pomocy nie było nigdzie widać. Tadeusz wziął głęboki oddech i niepewnym krokiem ruszył przed siebie. Dotarł do swojego pokoju tak bardzo umęczony, że nawet jego współpracownicy to zauważyli. Wymiętolony jak zwykle Paweł zawołał na dzień dobry

- E, Pospieszny, Lemura dał Tobie znów wycisk! I Kuternoga coś już chciała od Ciebie.

Rzucił na dokładkę od niechcenia. Kuternoga wcale nie była kuternogą, miała chyba najatrakcyjniejsze nogi w firmie, ale wstrętne wnętrze sprawiało, że cudowna powierzchowność traciła przy bliższym poznaniu i z pięknej syrenki wyłaził kapitan Hak.

Po tej informacji niedbale zawiązany krawat Pospiesznego zaczął go gwałtownie uwierać w grdykę, a nieznośna suchość w gardle spowodowała, że wydobyło się z niego dziwne pianie.

- A nie wspominała czego właściwie chce?

Na te niezwykłe dźwięki Adam Pierworodny podniósł swój anielski wzrok znad dyżurnej teczki z papierami i z zaciekawieniem spojrzał na Tadeusza. Adam był protegowanym szefa, jakimś tam jego pociotkiem, beztalencie totalne ale urodziwy okropnie. Panienki mdlały jak zobaczyły jak kłapie tymi swoimi niebieskimi naiwnymi ślepkami spod burzy blond włosków opadających na gładziuteńkie czółko niemowlaczka wyszczerzając się rządkiem równiuteńko przyciętych ząbków. W firmie właściwie nie robił nic. Siedział już piąty rok nad tą samą teczką papierów, których nawet nie raczył przewracać i starał się z nudów nie zdechnąć przez osiem godzin swojej ciężkiej tyry. W przerwach na posiłki łapał jakąś naiwną panienkę na swoje niewinności i z pracy nigdy nie wychodził sam. Niestety partnerem do rozmowy był żadnym. Panienki chyba szybko odkrywały wąski wachlarz jego możliwości, bo rotacja była duża. Firma też, więc zastoje raczej nie groziły.

- Nie.

Odpowiedział inteligentnie Adam. Pospieszny zebrał się więc w sobie, przyklepał włosy i dziarskim (jak na siebie) krokiem wyruszył na konfrontację z Kuternogą. Już po dwóch krokach Pospieszny wiedział jaką to niesamowitą historię opowie Kuternodze gdy dotrze do jej gabinetu. Nie wiedział tylko czy uratowanie całego autobusu dzieci szkolnych z pożaru w muzeum będzie dostatecznie mocnym argumentem usprawiedliwiającym jego spóźnienie się do pracy. Starając się przekonać samego siebie posuwał się coraz wolniej i wolniej, jakiś ruch na korytarzu rozproszył jego rozważania. Rozejrzał się i zobaczył, że w jego kierunku podąża ta sama kobieta, która nalegała, aby ratował jej świat.

- No nie. To jaja jakieś są. To nie dzieje się naprawdę. Nie. Wkręciłem sobie. Może babka stała tylko sobie, a ja wymyślałem? Ale te ciuszki, to lekko dziwaczne ma.

Myśli wyjątkowo szybko przelatywały przez umysł Pospiesznego, ale uznał w końcu, że takie czasy. Każdy może się przyodziać jak chce. Może szefowa ma gości, albo nie wiadomo co jeszcze. Kobieta jednak zbliżyła się. Spojrzała na Pospiesznego i znów z tym dziwnym akcentem powiedziała.

- Musisz ratować mój świat.

To już Pospiesznego lekko zirytowało. Zachowując minimum ostrożności odpowiedział.

- Ja przepraszam, czy my się znamy? Bo ja nie bardzo rozumiem, o co Pani chodzi?

- Pospieszny - Powtórzyła
- Musisz ratować mój świat. - I się rozpłynęła. Nie odeszła, nie pobiegła, oknem też nie wyskoczyła tylko się rozpłynęła.

- Tadeusz! - Lekko histeryczny głos Kuternogi wyrwał Pospiesznego ze zdumienia.

- Tak Alu? - Ten sam skrzekliwy głos ze ściśniętej nerwowo krtani Pospiesznego. Kiedyś Kuternoga wymyśliła, że będą się zwracać wszyscy do siebie po imieniu, to miało nadać firmie taki familiarny charakter, efekt był taki, że każdy siebie tykał. A i tak wiadomo było, że ci co na dole to na dole, a ci co na górze, to jaśnie państwo. Więc jej Tadeusz brzmiało jak "do nogi", a jego tak Alu jak "TAK WIELMOŻNA PANI".

Weszli do jej gabinetu Pospieszny pełen złych przeczuć, ale okazało się zupełnie niepotrzebnie. Alu nie chciała wysłuchiwać historii dzieci palących się żywcem w muzeum, tylko zawiadomiła Tadeusza, że zostaje przeniesiony do działu praktycznego zastosowania zjawisk paranormalnych czyli do Rudego i Giemzy.

Oczy Tadeusza zrobiły się wielkie jak spodki ze zdziwienia, wysoki współczynnik inteligencji jakim obdarzyła go natura chyba się w tym momencie zaciął, bo był w stanie wybełkotać tylko jakieś niewyraźne dziękuję i wydreptać jakoś tak boczkiem z gabinetu Kuternogi.

- Jakiś dziwny ten dzień. - Pomyślał tylko, jak na jego drodze po raz trzeci stanęła dziwna kobieta.

- O nie! - Tym razem wszystko w jego wnętrzu zaprotestowało - Nie będzie mi tu babsko dnia psuło. I już zaczerpnął całe płuca powietrza, żeby wykrzyczeć jej prosto w twarz pytanie "Czego?" gdy ona znów się rozpłynęła.

Co mieszka w chorym umyśle

Pospieszny, jak zwykle spóźniony, dotarł do służbowej windy i zupełnie bez poczucia winy wcisną guzik swojego piętra. To już trzeci raz w tym tygodniu spóźniał się do pracy, a zważywszy na fakt, że była dopiero środa, to miał szanse na pobicie rekordu. Zwykle spóźniał się do trzech razy w tygodniu, a jak projekt nabierał tempa to tylko raz w tygodniu, ale jak pogrzebał w pamięci, to właściwie nie znalazł w niej ani jednego takiego „nieskażonego” spóźnieniem tygodnia pracy. A starał się. Starał się bardzo. Bo do pracy przybył pełen optymizmu i zaangażowania. Zważywszy na fakt, że wczesne dzieciństwo spędził w krainie królewny śnieżki i krasnoludków, żeby przenieść się później do świata smoków i strasznych ogrów, a następnie do wirtualnego świata magów i kolejnych poziomów magicznego wtajemniczenia – praca w firmie pracującej nad zjawiskami paranormalnymi powinna być fascynującym doznaniem. Przynajmniej Pospiesznemu tak się wydawało jak składał swoją aplikację. Pierwsze dwa dni wyprostowały jego pogląd na tę sprawę. Okazało się, że został wciągnięty na listę urzędników wypełniających zwykłą, nudną, urzędniczą pracę, nawet jednym włoskiem nie ocierającą się o wspomniane wcześniej zjawiska.
Najbardziej paranormalne zjawisko (patrz - nienormalne) jakie występowało w firmie nosiło miano Lemur. Lemur, wbrew pozorom, to kobieta zajmująca się sprawami kadrowymi (ZZL), czyli żandarm od zegarka i dyscypliny pracy ohydnej powierzchowności o nieokreślonej dacie urodzenia i jakimś okropnym stażu pracy, skrzekliwym głosie i wysokim mniemaniu.
Każdego poranka Lemur czyhał przy drzwiach windy oczekując na niezdyscyplinowanych pracowników firmy – czyli głównie na Pospiesznego i dźgając go swym kościstym paluchem w żebra poganiała biedaka w kierunku swojego okropnego gabinetu przesiąkniętego zapachem siarki i ziółek na uspokojenie. Ta siarka to wymysł Pospiesznego, który w windzie przeistaczał Lemura w strasznego smoka, albo śmierdzącego orka i umiejscawiał go w jakimś zadziwiającym obcym świecie ogarniętym wojną domową, albo zaatakowanym przez najeźdźców z kosmosu. Było jemu wszystko jedno. Byleby odepchnąć od siebie prozaiczny widok, okropnej i upierdliwej baby, upominającej go po raz setny za spóźnienie do nudnej pracy. Wciskał jej jakiś kit na poczekaniu i już.
Tym razem winda tak szybko dojechała na miejsce, że Pospieszny w swoim umyśle nie zdołał wyprodukować świata pełnego przemocy przystającego do palucha znajdującego się za drzwiami windy i rzeczywistość tak brutalnie zaatakowała jego żebra, że aż jęknął jak pierwsze uderzenie spadło na jego bok.
- Auć!
- Znowu się Pan spóźnił Pani Stepowicz! – skrzeczał Lemur – To już trzeci raz w tym tygodniu! Złożę notatkę do Dyrektora!
Pospieszny pomyślał sobie, że nawrzeszczy na Lemura za to dźganie i wrzaski, ale coś się w nim zacięło i wybąkał tylko.
- Przepraszam. Ja zaspałem. – Jakoś tak samo z niego wylazło. Paluch-dźgaluch zatrzymał się w połowie drogi do jego żeber, oblicze Lemura złagodniało i jakoś tak światłością zajaśniało. Lemur wykrzesał z siebie coś na kształt uśmiechu.
- No niech Pan już leci do pracy.
Zaskoczony Pospieszy obrócił się na pięcie i poczłapał stronę swojego korytarza. Był tak zszokowany, że cała energia z niego uszła. Zresztą, przydomek Pospieszny nie pojawił się bez powodu. Tadeusz Stepowicz podejmując jakiekolwiek działanie wykonywał je z niesamowitą wręcz precyzją ruchów, kończyło się to, niestety, nadużyciem czasowym – czyli przeważnie – po czasie przewidzianym na wykonanie danej czynności. Tak było w dzieciństwie, w czasach dojrzewania, szalonej młodości, no i teraz też tak jest. Każdy kto go poznał bez oporów przyjmował do wiadomości, że Tadeusz jest Pospieszny. Może właśnie ta cech jego flegmatycznego charakteru skierowała go na tory wiecznej fantazji i trzymała go tam twardo przez całe życie. Tadeusz nie zrobił jeszcze trzech kroków, a znów jego myśli dalekie były od świata rzeczywistego, dopiero zetknięcie z dosyć oporną taflą zamkniętych drzwi do jego sektora włączyła go ponownie. Przytknął kciuk do czytnika linii papilarnych i …
Obok niego pojawiła się kobieta w dziwnym stroju i z przedziwnym akcentem oświadczyła
- Pospieszny, musisz uratować mój świat.
- Ta. Jasne – Pomyślał sobie. Znów Ci dwaj robią sobie ze mnie jaja. Rudy i Giemza od wielu lat pracowali w firmie. Tadeusz podejrzewał, że w niej mieszkają, bo nigdy nie widział żeby wychodzili. No i zajmowali się rzeczami, o których on tylko mógł pomarzyć. Mieli też nieznośny zwyczaj robienia wszystkim mało przyjemnych dowcipów.
- Dajcie spokój chłopaki – Nie dosyć, że się spóźniłem, Lemur obił mi żebra, to jeszcze wy? Otwierajcie!
Ale kobieta stojąca obok wcale nie wyglądała na chłopaka, a mówienie do czytnika linii papilarnych, to chyba idiotyczny pomysł. Dotknął go ponownie starając się z całych sił ignorować postać znajdującą się obok.
- Musisz ratować mój świat – powtórzyła kobieta i wyciągnęła rękę do Pospiesznego. Ten natychmiast zamknął oczy. A gdy je otworzył…

poniedziałek, 5 października 2009

Gówniana sprawa

Co można zrobić przy pomocy psiego gówna?
a. Zapaskudzić sobie buty i zapaćkać wnętrze świeżo wysprzątanego auta.
b. Nawieźć grządki w ogródku.
c. Skręcić nogę w kostce i skutecznie zatruć życie całej rodzinie.
I gdyby nie fakt, że domu „wala” się już „złamany paluch”, to może i skręcona w kostce noga byłaby jakimś urozmaiceniem. Ale skręcona noga należy do głowy, głowy rodziny oczywiście. A chora głowa w domu, to jak trojaczki z powikłaną ospą. Cały sobotni poranek spędziliśmy rodzinnie na namawianiu upartego faceta na wizytę u lekarza, głupie prześwietlenie żeby zrobił. Dał się wreszcie namówić i pojechali z pierworodnym. Pech jednak chciał, że opierał się zbyt długo i trafił na przerwę w przyjmowaniu pacjentów. Znaczy się jak w połowie drogi był. Prześwietlenie już w ręku tylko diagnoza była niezbędna. Jak wrócili, to zastanawiałam się czy należy twarz otwierać czy raczej się wycofać na z góry upatrzone pozycje? Okazało się, że długo czekać nie trzeba.
- I po cholerę ja tam jechałem? Tylko po to żeby mi zastrzyk w brzuch dali? – Zaskoczona w pierwszej chwili pomyślałam sobie, że facet sobie ze mnie jaja robi, ale zaraz skojarzyłam, że pewnie przeciwzakrzepowymi został potraktowany i ze spokojem drążyłam temat.
- No i co lekarz powiedział?
- Co powiedział, co powiedział – wkurzał się facet – Że mam nogę skręconą i zastrzyk przywalił i jeszcze czternaście przepisał.
Zajrzałam do książeczki, no fakt – przepisał.
- A czemu nie wykupiłeś?
- Nie mam zamiaru żadnych zastrzyków brać – oświadczył twardo, obrócił się na pięcie (tej zdrowej) i pokuśtykał do chałupy.
A do diabła z tym – pomyślałam sobie. Najpierw trzeba było prosić, żeby się przebadał, a teraz żeby się leczył, stary facet a zachowuje się jak maleńki dzieciak. Wiedziałam jednak, że szans na zmianę stanowiska nie ma więc wieczorem okład przeciwzakrzepowy zrobiłam, bo jakoś trzeba sobie radzić z trojaczkami ;P

piątek, 2 października 2009

Zagrajmy razem

Kwik, kwik – zza zamkniętych drzwi z maniakalną regularnością docierał do mnie dźwięk klarnetu, katowanego przez jakiego młodego człowieka. Po raz nie wiem który pomyślałam sobie, że to ciężkie poświęcenie, dla kogoś lubiącego ciszę i starałam skupić uwagę na plum plum dochodzącym zza innych drzwi. Za tymi innymi siedziała moja najmłodsza i męczyła wiolonczelę. Wiolonczela ma piękny dźwięk, podobnie zresztą jak klarnet – warunek jest tylko jeden – instrument musi być obsługiwany przez osobę doświadczoną w sztuce muzycznej, a początki zawsze są trudne, chociaż nie zawsze takie upierdliwe dla otoczenia jak w przypadku piejącego klarnetu.
- Dobrze, że ja mam wiolonczelistkę w domu, bo klarnetu chyba bym nie zniosła.
Zaraz przypomniało mi się jak sama chadzałam do szkoły muzycznej (bo moja mama uwielbiała akordeon!), męczyłam siebie i otoczenie, bo instrument ten do mnie osobiście nie chciał zbytnio przemawiać. A do tego niejednokrotnie byłam zmuszona tachać tego grzmota bez pomocy rodziców do szkoły autobusem.
Pewnego deszczowego ohydnie jesiennego dnia miałam właśnie taką samodzielną wycieczkę odbyć, gdyż miałam poranne lekcje gry. Dowlekłam się do autobusu w strugach deszczu przyodziana w gustowny strój nieprzemakalny, a’la worek na śmieci z przyspawanym kapturkiem i rękawkami (można było za grosze nabyć coś takiego w każdym kiosku, była też wersja mini – tylko na głowę– worek złożony w harmonijkę z przytroczonymi tasiemkami do zawiązywania pod brodą). I walcząc z niewygodnym „towarzyszem”, wiatrem i cholernym nieprzemakalnym czymś wpakowałam się do autobusu linii 7 zupełnie nie zwracając uwagi na to, że jakaś ta siódemka w innym kolorze jest, a okazało się to niezwykle istotne. W busie i tak nie było nic widać więc liczyłam przystanki. Jeden, drugi, piąty i … ten mój. Wywlekam siebie i całą tą resztę z pojazdu wprost w tę okropną ulewę, opanowuję fruwający wokół mnie worek i z przerażeniem stwierdzam, że znajduję się w jakiejś zupełnie obcej mi części miasta. W wieku lat siedmiu, kiepsko ocenia się zaistniałą sytuację. Rozglądałam się bezradnie, teraz już przemoczona do nitki i zziębnięta na kość, stopę przygniata mi ten cholerny akordeon, a ja nie mam zielonego pojęcia w którą stronę się udać. Z tego co pamiętam z opresji po długim czasie wybawiła mnie jakaś kobieta, która się zainteresowała co też taki maluch robi tutaj z takim bagażem, pośród rzęsiście padającego deszczu. Ale pomijając już nawet tę historię, to akordeon z pewnością nie był instrumentem na którym chciałam grać. Ja zawsze chciałam grać na harfie, ale okazało się to poza moim zasięgiem.
Tak więc po smutnych doświadczeniach dzieciństwa obiecałam sobie, że nigdy przenigdy swoich dzieci nie będę zmuszała do takiej katorżniczej pracy.
Niestety pech chciał, że dzieci wiedzione jakąś przekorą życiową wymyśliły sobie, że będą tańczyć, śpiewać i grać. Ileż to razy średnie dziecię w histerię ciężką popadało, bo zapomniało układu albo tekstu, albo się pochorowało tuż przed występem publicznym lubo też najnormalniej w świecie nie wytrzymywało presji popisów na forum? Przetrwałam płacze, wymioty z nerwów i podróżne, wrzaski niebotyczne (patrz próby śpiewacze), walący się na głowę sufit (taniec też wymaga ćwiczeń), a teraz zasiadam w korytarzykach szkoły muzycznej i wysłuchuję timti rimti, papa rapa, łubu dubu, plum plum i innego firli firli.
Liczę tylko mocno, na to, że dziecię co to samo sobie tę karę zadało, będzie ćwiczyło z zachwytem i radością i laury zdobywało i cieszyło się z obcowania ze sztuką.
Plum plum doleciało znów do mnie i zaczęła się w tym plumkaniu gracja pojawiać i szlachetność nuty czystej i radosnej. I dam radę plumków jeszcze wiele wysłuchać, a może w nagrodę kiedyś usłyszę całą piękną melodię.

poniedziałek, 28 września 2009

Nie ma nic bardziej żałosnego od niespełnionych marzeń

Nie ma nic bardziej żałosnego jak użalanie się nad sobą. Dlatego też gdy pod górkę i pod wiatr. Kiedy nic się nie układa po mojej myśli ja i tak planuję, i tworzę, i odkrywam, i podążam do celu. I chciałabym zawsze móc spełniać dziecięce i swoje marzenia. Nie ma chyba nic piękniejszego od uśmiechu na twarzy dzieciaka: małego, średniego czy dużego. Marzenia to największa siła twórcza, a radość z ich spełnienia to najlepsza zapłata.

Zapewne

To nie piękne ciało sprawia, że człowiek jest piękny, to piękny umysł przydaje jemu urody.

Zezowate szczęście

Gdyby kiedyś ktoś mi powiedział, że ostrzegając pierworodnego przed atakiem tych niedobrych okrutnych kleszczy sama się załapię na kontakt bardzo bliski, to oczywiście bym go wyśmiała. Teraz mi już mniej do śmiechu, po bardzo długiej kuracji antybiotykowej, paskudnych dolegliwościach i odczuwalnym nadal bardzo mocno osłabieniu, wczoraj ponownie zostałam zaatakowana przez kleszcza. Zapytałam więc małżonka jakie jest prawdopodobieństwo, że i ten był zarażony boreliozą uzyskałam odpowiedź, że w każdym innym przypadku niewielkie, ale że chodzi o mnie to pewnie 1 do 1.
Nic to – był czas przywyknąć :(

Hej nudna szkoło!

Chyba zbrojownię będę zmuszona stworzyć gdzieś w domu, bo moje dziewczyny jakoś się spięły wyjątkowo i dla odmiany przyniosły mi w pierwszym miesiącu nauki w szkole po jedynce. Jak to najmłodsza mówi – No bo wiesz mamusiu – uczeń bez jedynki to jak żołnierz bez karabinu. Dlatego też zaczynam nabierać obaw czy ta myśl nie za bardzo zagnieździła się w młodych umysłach dzieci.
Na razie jednak daleka jestem od paniki, pomna zeszłorocznych działań, kiedy to - ta właśnie najmłodsza, w celu udowodnienia mi, że ona niemieckiego nie lubi przyniosła w dzień po rozmowie zasadniczej „karabin” z tego właśnie nielubianego niemieckiego.
Jak widać dzieciaki już do szkoły przywykły i wszystko zaczyna nabierać rumieńców, poza moją organizacją czasową, która to z regularnością niemieckiego listonosza rozsypuje się w żałosną kupkę, do której to kupki ciągle ktoś coś dorzuca. I tak jak pod koniec roku szkolnego czekałam aż wakacje przyjdą i będzie spokój. A później, że rok szkolny i będzie spokój. A jeszcze później, że dwa tygodnie i się wszystko poukłada. Tak teraz zaczynam mieć poważne wątpliwości.

czwartek, 24 września 2009

Czarno to widzę

Chory pies, matka, dzieci, połamany palec, rozwalony plan zajęć, to bilans ostatniego tygodnia. Nawet już do alg przestałam zaglądać, o patyczakach wcale nie myślę, bo nie moje tylko dziecka. No ale po kolei. Najpierw była moja mama, co to już od jakiegoś czasu ma poważny problem z korzonkami i właściwie nigdy nie wiadomo, w którym miejscu i w jakiej pozycji się zatrzyma i czy nie trzeba będzie wzywać lekarza. A to wszystko w oczekiwaniu na wizytę u specjalisty. Specjalista przyjmuje dzisiaj i jest szansa na rozwiązanie tego problemu. Później był pies – dostał w „prezencie” od wioskowych kundli „sadzonki” pcheł, a wraz z nimi jakąś grypową przypadłość. Pchły wytłukliśmy, a grypsko męczyło psiuteczka bardzo mocno. Do psa dołączyły dzieci, bez fazy pchielnej oczywiście, ale smarkate, kaszlate i generalnie byle jakie się zrobiły. Okazało się, że sezon letni skutecznie uśpił moją czujność, bo apteczka w szybkim tempie została pozbawiona resztek doraźnych leków i trzeba było do apteki. Ale zanim nastąpił ten moment telefon, w środku dnia od średniego dziecka, zażywającego edukacji. – Mamo zabierzesz mnie ze szkoły? – trzaski, trzaski i … nogi. Zasięg jakiś kiepski w tej szkole mają i za diabła nie mogłam zrozumieć co też jest powodem tej prośby. Organizm młody, to chyba nogi dadzą radę donieść ją do domu, w końcu to jakieś 8 minut spacerkiem. Ale zaniepokojona podejmuje dalsze próby połączenia się i uzyskania jakichś bliższych informacji. I porażka, nadal trzaski i zaniki i nic więcej. Następuje więc szybka wymiana smsowa, z której wynika, że dziecko „ranne” w nogę zostało na lekcji wf i trzeba zabrać. Wysłałam mojego ślubnego, bo bardziej dyspozycyjny w tym momencie był, a ja trwałam w nieświadomości szukając w pamięci czy tę część ciała dziecko już miało obfotografowaną.
Moje średnie jest aktywne okropnie, chwili bez ruchu nie może, a co za tym idzie uraz goni uraz. Jak kiedyś nastąpiła kumulacja i kilka wizyt lekarskich miałyśmy do kupy, to zastanawiałam się kiedy lekarz wreszcie zasugeruje, że przemocy w rodzinie zdecydowane nie. Bo mnie samej dawało do myślenia jak to może być, że dzieciak raz w tygodniu przynosi nową kontuzję. A to takie proste: najpierw zabawy na trzepaku – efekt – obtłuczone kości miednicy. Przesiadamy się na hulajnogę – i bioderko sine, aż miło. Jak już jazda się znudzi, to idziemy na rozgrywki unihokeja skutecznie wybijając sobie palec. Palca jednak nie prześwietlamy, bo faktycznie tylko obity, ale kolano będące efektem „końskich zalotów” kolegi z ławy szkolnej już trzeba. I chyba zacznę sugerować, że należy bez prześwietlania pakować dziecko w gips, bo na chorobę popromienną mi zapadnie. Rączkę miała prześwietlaną jak mała była, bo wychodząc z babcią na spacer wepchnęła paluszki między drzwi i futrynę, następna była głowa – bo w przedszkolu sztywne huśtawki były i zderzyła się z taka właśnie, a później to już nogi w różnych momentach, jama brzuszna przy silnym zapaleniu jelit, a później przy ataku kamicy nerkowej. A teraz to. To największa kara od losu jaka mogła ją spotkać. Do szkoły chodzić nie może, na tańce przynajmniej przez miesiąc, a później zobaczymy, na śpiew też nie da rady, bo nogi w domu zostawić się nie da. Biedne dziecię siedzi w domu i ze skóry wyskakuje.
Ona jeszcze dobrze nie zaczęła leczyć tego złamanego palca a ja już się martwię co będzie następne. Ale może to koniec czarnej serii urazów? Właściwie spokojnie mogę powiedzieć, że od jakichś dwóch lat, to i siniaków (takich tam „codziennych”) jakby mniej. Czyżby ławki mają zaokrąglone brzegi? A może nogi i ręce mniej wystające? No i poobijane kończyny nie wyglądają atrakcyjnie w krótkich spódniczkach. :D

poniedziałek, 21 września 2009

Bajka o Lasku Brudasku





Raz Lasek Brudasek gości chciał przyjmować
Spojrzał po swych włościach – Gdzie ten śmietnik schować?!
Tutaj gruz zalega hałdą, tam się deska klozetowa wala,
Cement, płytki i słoiki – to na gości moich wnyki.

Wtem grzybiarza widzi z dala – Chodź posprzątać tutaj zaraz!
Grzybiarz zerknął, mrukną cicho – Co zaczepiasz wstrętne licho?
Za pazuchę zaraz sięga, butle bierze i pociąga z onej tęgo.
Jeden łyk i drugi, trzeci – butla pusta w krzaki leci.

- Ty się Lasek nie złość wcale! Ty wiesz o tym doskonale,
że kto przyjdzie to naśmieci, bo to nie jest nasze przecie.
Ty o grzyby się tu staraj, nie bądź nudny – przestań zaraz.
I odwrócił się na pięcie, poszedł sobie śmiecąc wszędzie.

Smutny Lasek wzrokiem wodzi – toż to gorsze od powodzi.
I pamięcią sięga wstecz, gdy się stała straszna rzecz.
Ścieżką leśną nie tak dawno ktoś zajechał furą paradną.
Lasek myśli – goście ważni, ułożeni i poważni.
A tu z auta wylatuje - worek śmieci
i ląduje - na siedlisku zwinek polnych.

Lasek złości się i płacze – Czy to nie da się inaczej?
I po runie leśnym brodzić lepiej chyba,
niż po hałdach śmieci chodzić?
Świeże leśne aromaty są fajniejsze od gnijącej gdzieś kanapy?

Przecież jak gdzieś idziesz, gościu drogi,
to wycierasz w progu nogi.

I tak teraz myślę sobie – Czy ta bajka jest o Tobie?

poniedziałek, 14 września 2009

Gdy dzieciaki wybierają śmierć

Gdy wczoraj usłyszałam o tym, że kolega mojego syna targnął się (skutecznie) na własne życie byłam wstrząśnięta i wściekła. Zaczęłam wbijać moim córkom do główek, że śmierć jako proces zupełnie nieodwracalny nie stanowi rozwiązania żadnego problemu i żaden problem nie jest wart pozbawiania się możliwości tworzenia własnej historii. Poza rozpaczą i bólem bliskich niczego, dosłownie niczego ze sobą nie niesie. Nawytrząsałam się później nad pierworodnym i cały czas miałam przed oczami osoby, które odeszły chociaż tego nie chciały. Maleńki Grzesiu przegrał dwu i pół letnią walkę z rakiem. Trzy lata życia napiętnowanego bólem i obcymi miejscami, a na jego buzi zawsze gościł uśmiech. Piotrek lat 18 – kiedy ja i moje koleżanki szykowałyśmy się do wejście w pełnoletniość on musiał już liczyć się z tym, że długo nie pożyje, a jednak walczył do końca.
I pamięć o Tych wszystkich, którzy odeszli zbyt szybko: najbliżsi sercu, niezawodni przyjaciele, członkowie rodziny niech będą najlepszym dowodem na to, że na śmierć nie ma lekarstwa. I czy dopada nas zupełnie nieoczekiwanie czy dręczy chorobą czy jest zadawana ręką własną czy obcą zawsze jest jedna i już na zawsze.
Życie musimy tworzyć na każdym jego etapie, żeby mieć możliwość do zdawania egzaminów, zakładania rodzin, wychowywania dzieci i cieszenia się z tego co mamy i co możemy jeszcze mieć, by podziwiać radość bliskich, urodę świata i zmieniać go na lepsze. Nie wolno się poddawać, bo śmierć jest jedna, a życie można tworzyć na wiele sposobów.

piątek, 11 września 2009

Powrót





- Co to ma być?! – gorączkował się mój pierworodny wskazując na datę ostatniego posta na Tutaminkowej stronie. – Sens życia straciłem – podsumował swoją gorączkową wypowiedź.
Moja koleżanka z pracy spojrzała na mnie oczyma smutnego spaniela i powiedziała – Nic nie napisałaś.
Od przyjaciółki przyszło zapytanie – Co się dzieje z Tutaminą?
A rzeczywistość szara jak papier toaletowy rodem z poprzedniego ustroju – nie pisałam, bo nie mogłam. Zmagałam się z wieloma przeszkodami, które zupełnie nie nastrajały mnie do działań pisarskich. Odpracowałam kolejny kawałek zupełnie nieudanego urlopu i nawet aparat w kąt trafił. Ale zdarzyło się sporo.
- Będziemy robiły wieniec dożynkowy – zakomunikowała moja mama po powrocie z jednego ze spotkań klubu seniora. – Fajnie – pomyślałam sobie i z ciekawości zapytałam. – A kiedy te dożynki?
Odpowiedź cokolwiek mnie zaskoczyła
– Zdążysz skończyć przed pójściem do pracy.

Że ja niby miałabym ten wieniec robić? Przecież zielonego pojęcia nie mam na ten temat. Postanowiłam zaprotestować.
– Ale dlaczego ja? - W końcu jeszcze nie załapuję się na klub seniora.
- Bo dziewczyny (patrz koleżanki mojej mamy) widziały Twoją palmę i stwierdziły, że musisz pomóc.
No skoro muszę, to chyba nie pozostaje mi nic innego jak się z całą sprawą pogodzić.
I faktycznie w stosownym czasie przyłączyłam się do procesu tworzenia wieńca. Potraktowałam całą sprawę jako sympatyczne i zupełnie nowe doświadczenie w zupełnie nieznanym mi gronie osób. Jakoś tak na drugim naszym spotkaniu język mnie zaświerzbił i zaproponowałam, że zwieńczenie może stanowić np. kogut wypieczony z ciasta. Spotkało się to z wielkim entuzjazmem i stwierdzeniem, to upieczesz. Jakieś miałam takie pojęcie, że skoro kobiety podjęły się zrobienia takiego wieńca (a zapewniam, że sprawa wcale nie jest prosta i oczywista), to pewnikiem różne inności też mają w małym paluszku i wraz z entuzjazmem wykrzeszą z siebie deklaracje, to ja ja upiekę. Alee niee – żadnych takich. Szłam później do domu lekko markotna, a po głowie pałętał mi się ten kogut.
Jeden kogut, dwa kogut, trzy kogut – po nocach dosłownie mi się śnił.
No i nadszedł ten moment, w którym sprawy nabrały rumieńców i zaczęły być pilne i należało w trybie super pilnym koguta stworzyć. Ciężko przemyśliwana technika, trochę świętego spokoju i chyba się udało. Później jeszcze do koguta powstała kwoczka (taka szkaradna bardziej) i efektem końcowym był wieniec – wcale niebrzydki. Niestety zdjęć całego wieńca nie robiłam, ale coś tam znalazłam na stronach gminy i powiatu i pozwalam sobie na ich prezentację.

A co się poza działalnością ludową, opowiem w następnej „czytance”.

czwartek, 6 sierpnia 2009

Opalanie

Troszkę się opuściłam. Ale natłok natłoku zajęć sprawił, że zupełnie nie miałam do tego głowy. Stopień toksyczności też był duży i po co takie coś przelewać na strony.
Natłok się troszkę rozładował, ale do urlopu jeszcze nie zdołałam się dopchać więc o twórczych zajęciach mowy nie ma. Najgorsze jest to, że prezentu dla najmniejszej też jeszcze nie ma. Chyba się wybiorę razem z nią w czasie mojego urlopu (który staje się coraz mniej mój) i coś tam sobie wybierzemy. A na razie pogrzebałam w pamięci (nadal wakacje) i znalazłam tam sesję słoneczną. Jakoś tak sobie nie przypominam, żeby w czasach mojej nastoletniości upały trwały i trwały. Owszem ciepło bywało, ale generalnie jak temperatura latem sięgała 20 stopni, to obowiązkowa była wycieczka na basen. Jak tutaj na basenie się pokazać, jak człowiek blady jak po praktykach u młynarza? Zatem przed sezonem basenowym, wraz z moimi przyjaciółkami wychodziłyśmy na dach naszego bloku (100% papy), wysmarowane olejem (koniecznie rzepakowym) i opiekałyśmy się tam do skutku przez kilka dni. Po zdjęciu stroju (zwanego kiedyś opalaczem) człowiek świecił białą dupą, jak latarnią morską. Dopiero taki stopień wysmażenia był właściwy. I to nic, że wszystkie ciuchy w szafie i większość ręczników wydawało z siebie intensywną woń frytek. Bo nie wiem czy ktoś próbował kiedyś pozbyć się z ciała sporej porcji przypalonego oleju?

piątek, 31 lipca 2009

Urodziny


No i się znów zaczęło
Mamuś, mogę Ci powiedzieć co bym chciała na urodziny? – Urodziny już za kilka dni i właściwie na natłoku zajęć nie znalazłam chwili żeby się zastanowić, co tez może chcieć na urodziny moje najmłodsze.
- Noo mów.
Chociaż w głębi duszy czułam, że sprawa jest śmierdząca na odległość. Kilka dni wcześniej była rozmowa pod tytułem ja chcę żółwia. Żółw fajna sprawa. Dobrze powiedziałam, ale chyba trzeba było się opierać i nie doszło by do obecnej sytuacji.
- Chcę mieć rybkę.
Mój umysł zdołał już odlecieć gdzieś w międzyczasie, bo na rybkę zareagował dosyć leniwie
Jednak moja odpowiedź była zdecydowana – Nie – Dlaczego? – I w moją stronę spojrzały wielkie oczy pełne łez.
- Bo rybka to nie tylko rybka, trzeba jej stworzyć odpowiednie warunki i zakupić stosowny sprzęt. I przecież nie powiem dziecku, że to idiotyczne jest, bo równie dobrze można sobie interaktywną ramkę do zdjęć kupić. Efekt będzie ten sam (będzie się coś tam ruszało), a kłopotu jakby mniej.
- Kupmy rybkę – dołączyła się średnia – Nauczę ją śpiewać.
Śpiewać?! No tak właściwie jest to jakieś rozwiązanie. Śpiewająca rybka wzbudzi zainteresowanie całego świata. Będziemy przyjmować wycieczki z różnych krajów.
Ale nawet ta perspektywa nie nastawiła mnie pozytywnie do rybkowego planu i stanowczo się temu wszystkiemu sprzeciwiłam, a teraz jestem na etapie zastanawiania się jaki może być skuteczny zamiennik.

Rusałka Ceik odwiedza jeżówkę purpurową

czwartek, 30 lipca 2009

Senne koszmary

Zapomniałam - jak wiatr miękkim skrzydłem muska policzki,
Zapomniałam - jak słońce ciepłymi dłońmi otula twarz,
Zapomniałam - jak świetlista potrafi być radość spotkania,
Zapomniałam - jak ciepły deszcz obmywa zmartwienia.

Pamiętam - ból rozstania,
Pamiętam - rozpacz pożegnania,
Pamiętam - jak potrafi krwawić serce,
Pamiętam - chociaż nie wierzę.

wtorek, 28 lipca 2009

Co tak pięknie gra?

Gdybym chciała powiedzieę, że noce spędzam na spokojnym i zasłużonym odpoczynku, to powiedziałabym nieprawdę. Dzisiejsza nocka przerwana została dziwnymi odgłosami z dolnych partii domu. Zerknęłam i okazało się, że u mojego najstarszego palą się wszystkie światła i to z tego rejonu dochodzą odgłosy zaczepno-budzące. Nie bardzo miałam ochotę na wycieczki więc napisałam do latorośli, że spać ma iść – w formie oschłej bardziej, a dziecko mi na to – Przepraszam, karałem świerszcza, bo mi wszedł do pokoju i ćwierkał...
Ale to świerszcz nie był, bo wcale nie przystawał do opisu stworzonego przez potomka kilka tygodni wcześniej – czyli nie był krótszy od skorka i z ząbkami na dupie.
Od rana wymienialiśmy swoje spostrzeżenia na temat nieproszonego gościa i wyszło na to, że to Podłatczyn Roesela był powodem całego zamieszania.

poniedziałek, 27 lipca 2009

Taki sobie dzień

Słowo dupa jest bardzo częstym gościem w naszym domu. Aby podkreślić niewłaściwość jakiejś sytuacji mówimy często jest do dupy, pada deszcz – do dupy, kasy brak – do dupy. Możemy mieś jeszcze dupacki dzień i można by tak jeszcze długo. Nie należy jednakowoż generalizować. Nie żeby było tak całkiem całkiem. Zdarzają się nawet lepsze dni – tyle tylko, że nie ostatnio. Zrobiła się już taka ilość dup, że żeby sobie spokojnie usiąść, to albo trzeba się rozpychać, albo siadać komuś na kolanach. Nawet robót galerniczych nie można zaplanować, bo jak już wolny dzień przychodzi, to okazuje się, że pada na zmianę z burzami. Nie będę pisała, że jest... – ale jest.
Zaczynam się już obawiać, że od czasu mojego niefartownego (patrz – do d...) urlopu, nie ma prawa nic się stać w sposób łatwy, szybki i przyjemny. Jednak jako istota starająca się z uporem maniak dążyć do lepszego, spoglądam w przyszłość z (niczym nie uzasadnionym) optymizmem i czekam na następny urlop, walcząc z przeciwnościami losu. A nawet klej do decu wylał mi się bezczelnie do skrzynki z farbami i większości nie mogę odspawać. Znajduję się na rozdrożu egzystencjonalnym. Emocjonalnie jednak strasznie zdeterminowana do tego zasranego optymizmu.

czwartek, 23 lipca 2009

?

Ponieważ przyjęłam teraz taktykę angażowania wszystkich w sprawy domowe, to pierwsze pytanie jakie pada po powrocie po pracy, to – co zrobiłeś (aś) dla domu? To nic, że największym osiągnięciem mojej średniej było schowanie pościeli. A to wyczyn nie lada, dotychczas jej łóżko było wiecznie rozmemłane, a w ramach promocji walały się tam jeszcze ciuchy. A najmłodsze właśnie przedarło się przez rekordowy bałagan w swoim pokoju. Ponieważ mała najwięcej czasu spędza w innych pomieszczeniach, a śpi u babci, to wiecznie w jej pokoju było pobojowisko. Za to synuś za największą swoją zasługę uznał wywleczenie się z wyra przed południem. I pomimo moich upierdliwych pytań, ten ostatni właśnie uznał, że ma liberalnych rodziców i cieszy się, że ma właśnie takich. Z jednej strony moje serce ucieszyło się bardzo na tę wiadomość, a z drugiej mój okropny umysł zaczął węszyć w poszukiwaniu podstępu.
Bo co właściwie oznacza dla niego określenie liberalny?
Grzebałam gwałtownie w pamięci żeby znaleźć oznaki tego liberalizmu i NIC. Zawsze trafiałam na jakąś „konserwę”. Bo w końcu zasad do przestrzegania u nas cała masa, matka ciągle się czepia o durny porządek, ojciec o pracę na rzecz. A tutaj taka niespodzianka.
Okazało się, że dla pierworodnego objawem liberalnej postawy jest pukanie do jego pokoju gdy przyjmuje gości i niezabawianie ich w sposób okrutnie rodzicielski i brak nerwowej reakcji gdy mówi, że idzie na „alkoholową libację do świtu”. Czym mnie totalnie zaskoczył, bo dla mnie było to tak oczywiste, jak to, że nikt mi nie będzie zaglądał do torebki i właził mi do sypialni bez pukania.
Ale tego, że wnosi ciągle tony błota na butach jemu nie przepuszczę – dostanie się po uszach (pomimo tego, że dorosły egzemplarz jest).

środa, 22 lipca 2009

Oj, zapomniałam


Było strasznie ciemno, a ja miałam byle jaki aparat i tylko taką udało mi się zrobić migawkę z burzy

Wyjazdy

Urlop to fajna rzecz. Człowiek czeka na niego cały rok, a później wychodzi z tego coś takiego. Miała być fajna wycieczka samochodem, a był pociąg. I co z tego, że trzy godziny dłużej jechał, w końcu to urlop i nigdzie mi się nie spieszyło (chyba). Pierwszy dzień pobytu u mojej Kuzyneczki był baardzo intensywny, bo przygotowania do spotkania rodzinnego biegły pełną parą. W końcu miało się zjawić kilkadziesiąt osób. Zjawiło się i owszem, buziole uśmiechnięte, ciałka wyluzowane, pogoda super. Nikt nie marudził, nie narzekał, nie płakał i nie robił scen. Było naprawdę szalenie fajnie. W pięknych okolicznościach ogrodu, starannie wypielęgnowanego przez moją wspomnianą wcześniej kuzyneczkę, spędziliśmy sympatyczny dzień. To nic, że słońce wypaliło mi śmieszny wzór na klacie, a co tam – urlop. Dzień zakończył się wiadomością, że moja mama zabiera moje córki ze sobą i jedzie odwiedzać i spędzać. Już oczami wyobraźni widziałam jak po powrocie do domu nadrabiam straty, które udało mi się zrobić jeszcze przed urlopem i wyjazdem i realizuję plan maksimum. Ale nieee.
Córki z babcią naspędzały się całą jedną noc i poranek, i zaczęły się telefony, że jeden egzemplarz córek jest popsuty. Oznaki wyraźnych słabości ma i inne takie. Robiąc wszystko żeby opanować telefonicznie zaistniałą sytuację, ze spokojem przynależnym na urlopie, staram się wypoczywać i zgodnie ze wskazówkami przekazywanymi z każdą rozmową telefoniczną, się nie denerwować. W końcu dziecko trafia na pogotowie i w efekcie do lekarza. A ja o ironio nie mam jak dojechać, bo autko Kuzynki też półsprawne. Nasi ślubni na wycieczce w Zakpcu. No trudno, dzwonię i mówię jak jest, ale to też ze dwie godziny jazdy zanim wrócą. Dziecko pod opieką lekarską, więc noc będzie spokojna, a wyjazd do niego przełożony na następny poranek.
Poranek przynosi jednak kolejne niespodzianki – panowie uknuli sprytny plan, który w żaden sposób nie chce się pokryć z naszym. Prostowanie zajmuje prawie dwie godziny. Mam ochotę mordować, ale jestem na urlopie i nie wolno mi się denerwować. Podróż przebiega jednak sprawnie. Spotkanie z lekarzem i pierwsze ustalenia dotyczące dalszych losów pozostałych członków wyprawy. Werdykt – babcia do domu, mąż do domu, kupa ciuchów do domu, przygarnięty razem z moimi dziewczynami „obcy” nieletni członek rodziny do domu. Udało się jakoś spakować te wszystkie nadmiary i do domu. A ja z najmłodszą w oczekiwaniu na lepsze jutro, przygarnięte przez rodzinkę.
Jak już dostałam cynk, że babcia i mąż na miejscu oczekiwałam jeszcze jakiejś informacji od kuzynki, że pozbyła się małolata bez specjalnych problemów. Dzwonię i słyszę, że nie dojechali jeszcze, bo... autko się spuło.
Co jeszcze może się nie udać?
Jak już lekarze zdecydowali, że mogę dziecię odebrać – upał był niemożebny. Zabraliśmy, wypraliśmy i pytam jak kogo nastoletniego – Dasz radę do domu? Pięć godzin w pociągu?.
Dziecię już chyba tego spędzania miało po dziurki w nosie i też chciało do domu. Późne popołudnie, dworzec i wielgachna informacja na tablicy odjazdów – 120 minut opóźnienia. Dopytuję dlaczegóź – w końcu wczoraj było już wszystko ok. Wypadek bezradnie rozkłada ręce kobita w informacji. Nie będę z chorym dzieckiem siedziała dwie godziny na dworcu. W poczekalni tylko stare dobre ławki w paski. Po dwóch godzinach musiałabym prosić o torbę na frytki, żeby pozbierać tyłek z tej poczekalni. Jedziemy do mojej cioci, bo niedaleko. Wyposażona w numer na informację, żeby w każdej chwili przyskoczyć i dojechać. Dzwonie później co chwilkę, z uporem maniaka, czy to już. A Pani z uporem maniak odpowiada 120. Jak już nie wytrzymałam i pojechałyśmy na dworzec, to się okazało, że pociąg już sobie pojechał. Szlag mnie trafił, bo w międzyczasie dziecko już krwotoku z nosa zdążyło dostać, a w efekcie musiałam je ciągnąć za włosy na czwarte piętro. Tak się wyśmienicie czuło. Przez pół nocy szalała taka nawałnica, że zastanawiałam się czy tego punktowca nie zwieje i czy trasy będą przejezdne. Były, dojechałam. Pędem do lekarza z dzieckiem leciałam, a jak już wszystko zostało pozałatwiane. Został mi cały jeden dzień urlopu – na robienie prania.
Urlop mam jeszcze pod koniec sierpnia. Nawet boję się myśleć co może przynieść.

poniedziałek, 20 lipca 2009

Ogrodowe szaleństwo


Już chyba jestem


Gdy poranek puka w okno,
kiedy słońce budzi mnie,
widzę ogród i już wiem -
dzionek się nie zapowiada źle.

Tu padalec, tam jaskółka,
pysznogłówka dumnie tkwi,
i bergenia tak dla zmyłki
w letnie znów zakwitła dni.

Róże płatki rozchylają,
pomidorek w słońcu lśni
a przez trawę przemykają
moje zakręcone sny.

piątek, 10 lipca 2009

Dlaczego nie może być tak po prostu?

Nawet nie będę mówiła, jak wiadomość o niemożności na mnie wpływa.
Ale jestem tak zdeterminowana, że chyba nic nie jest w stanie wpłynąć na mnie negatywnie. Totalny luz, spokój, opanowanie, bezstres, powietrze, podróże, marudne bachory, utrudnienia na drogach, gasnący samochód (nie udało się naprawić), nieporozumienia rodzinne i cała ta reszta sprawia, że chyba w szybkim tempie znalazłam się na dnie rozpaczy i załamania nerwowego. Jak ja dam rade jakoś to przetrwać, to cud będzie dosłownie. Ale jadę, trudno, co będzie to będzie, najwyżej do drzewa za nogę mnie na spotkaniu rodzinnym przywiążą abym nieopatrznie nie zrobiła komuś krzywdy.

Urlop

Niby wszystko jest, niby tylko z kasą zawsze jakieś problemy mogą się pojawić, ale ilekroć zdarzy się sytuacja tzw. przymusowa, że wiesz, że czegoś konkretnego potrzebujesz i to najlepiej na wczoraj, to to coś zupełnie nieosiągalne się staje. Ilekroć o tym pomyśle, to szlag mnie trafia. Tylko do czasu do czasu chodzę po sklepach w poszukiwaniu „czegoś” w większości przypadków idę po konkretną rzecz z konkretnym oczekiwaniem i albo to kupuję albo nie (wiem nienormalna jak na kobietę jestem, ale atmosfera sklepowa zupełnie mnie nie kręci). Rzeczy niezbędne nabywam w sposób niezbędnie minimalistyczny, bez rozważania czy w różowym płynie hamulcowym mi do twarzy, a żarcie ma być jadalne i świeże.
Stanęliśmy z małżonkiem w obliczu katastrofy zakupowej. Na kilka dni przed planowanym wyjazdem urlopowym autko odmówiło współpracy. Zepsuło się niedobre, konkretnie aparat zapłonowy jest do wymiany. Znając już diagnozę wyruszyliśmy z wielkim optymizmem na poszukiwanie onego. Po czwartym odwiedzonym punkcie z częściami lekko byłam już załamana, ale w piątym moja nadzieja odżyła. Facet spojrzał na nas obrzydliwym wzrokiem i podał cenę. Zatelepało mną nieco, ale chyba ślubny bardziej to przeżył. Postanowiłam pocieszać i łagodzić, bo przecież jutro chcemy wyjechać, a ciężko pokonać czterysta kilometrów pchając autko. „No dobra” zgodziliśmy się łaskawie, a szef wysłał umyślnego po nasz „ssskarb”. Czekamy i czekamy i czekamy i wraca umyślny bezradnie rozkłada rączęta i mówi – NIE MA. Cholera mnie wzięła, byłam bliska eksplozji, ale jestem spokojną i opanowaną osobą więc robiąc dziwne miny, które ewentualnie można podciągnąć pod uśmiech wycofałam się ciągnąc za sobą mojego całkowicie już ogłuszonego mężczyznę.
Ostatecznie zdecydowaliśmy się na powrót do domu i przeanalizowanie problemu w poszukiwaniu rozwiązań alternatywnych. Wlazłam na allegro i udało się znalazłam, niedaleko nawet tam byliśmy, tylko zamknięte było. Dzisiaj to się już auteczko naprawia, a jutro wyruszamy odpoczywać.
Mam urlop i Tutaminki też.

środa, 8 lipca 2009

Co my teraz zrobimy?

- Chodź do ogrodu! Zakrzyknął mój małżonek.
Wystraszyłam się nieco, bo właśnie byłam na etapie bezmyślnego pilnowania gotującego się kompotu i planowania najbliższej dziesięciolatki.
- Po co?
– Poszukamy nowej Grizeldy. Bo co zrobimy jak wróci młoda i zobaczy, że ta stara to się do użytku nie nadaje?

No właśnie – co zrobimy? – Potelepało się po mojej głowie to okropne pytanie. Porzuciłam natychmiast moje pasjonujące zajęcie i poleciałam szukać. Małżonek stał w zieleni i bezradnie się rozglądał.
- Na czym to zwykle siedzi? Zapytał.
Pomyślałam, że u nas zwykle jest teraz takie, że siedzi zdechłe w pudełku pozostawionym przez najmłodszego potwora, ale zebrałam się w sobie i określiłam rejon poszukiwań. Jeden, drugi, trzeci zagonek i nic. Ogarnęło nas już lekkie zniechęcenie, jak dojrzałam na jednej z roślin – niewielkie i mizerne zastępstwo.
- Jest! – Zakrzyknęłam – Ale jakaś taka maleńka – dodałam szybko wiedząc, że za chwile jęk zawodu usłyszę. No i stało się. Staliśmy tak oboje, gapiąc się na jakiegoś przyszłomotylego wypierda i w każdym z nas budził się wewnętrzny sprzeciw. Zabierać biedne stworzenie czy nie zabierać.
- Eee, niech podrośnie – stwierdził sprawca całego tego ogrodowego zamieszania, nagle zmieniając front. – Może jakaś dorodniejsza się znajdzie.
I sobie poszedł. W pierwszym odruchu i ja ruszyłam w kierunku domu, ale moja chora wyobraźnia natychmiast podsunęła mi straszny widok Minigrizeldy rozrywanej przez dziób i szpony zjadacza owadów. - Zabieramy - orzekłam i poleciałam po słoiczek i łopatkę. – A co z tym zrobimy? – zapytał smętnym głosem mój ślubny, pokazując pojemnik z Grizeldą numer 1.
Decyzja mogła być tylko jedna. Kosz! zanim jednak pojemnik znalazł się w koszu zaobserwowałam, że z naszą denatką w pojemniku przebywa jeszcze jeden osobnik.
* * * *
- Może to skorek był przyczyną zejścia Grizeldy? – temat zdominował rodzinne rozważania i nawet posiłek wieczorny zwany popularnie kolacją tego nie zmienił. Nowa Grizelda siedziała w słoiku z koprem posadzonym w garstkę ziemi przyniesionej z ogrodu i wyczyniała jakieś dziwne sztuki. Przyciągała tym samym mój wzrok i myśli, bo zastanawiał się ciągle jak wyjaśnić niewielkie rozmiary stwora i jak nie doprowadzić, go do zejścia.
- Skorek? – Zdziwił się mój syn. – A co to jest skorek?
- To inaczej szczypawica prosta – odparłam – Czego Was teraz uczą w tych szkołach.
- Widziałem takie krótkie szczypawice na bramce.
- Co znaczy krótkie? – zainteresowałam się gwałtownie.
- No były krótkie i też miały ząbki na tyłku i grały.
Przełknęłam te dziwne opisy wraz z kawałkiem posiłku, przetworzyłam to w jakąś logiczną całość i wyszło mi, że...
- świerszcze widziałeś. – Może to i świerszcze – Zupełnie zignorował temat mój syn. Na to wszedł do kuchni mój małżonek i zaraz postanowiłam przeprowadzić test prosty.
- Co to za owad? Krótsze od szczypawicy, ma ząbki na tyłku i gra? – sekunda wysiłku na twarzy i odpowiedź, pytanie dodatkowe – Ząbki na tyłku? – I pada odpowiedź– Świerszcz.
Z jednej strony ręce mi opadły, że tak właśnie można opisać świerszcza, a z drugiej strony to ciekawe jakie spojrzenie na rzeczywistość mają mężczyźni, gdybym kazała „blondynce” opisać świerszcza, to pewnie byłby to zielony pasikonik we fraku, zasuwający serenady na skrzypeczkach.
* * * *
A Minigrizelda nadal dycha.

poniedziałek, 6 lipca 2009

Lato...


Skąd się wzięła Grizelda


- Zobacz co dla Ciebie znalazłam – Zawołała babcia do wnusi, targając w dłoni gałązkę kopru. Do gałązki była kurczowo uczepiona gąsienica pazia królowej (zdjęcie gdzieś tam niżej).
– Jaka śliczna – zatrajkoliła wnusia i natychmiast zaczęła snuć domysły co też z takiej gąsienicy może wyrosnąć.
Zdradziłam mamie i córce jakież to stworzenie wpadło w ich „szpony” i udostępniłam tymczasowy pojemnik do obserwacji. Kazałam jeszcze świeżego żarełka dorzucić.
- Mamo, a tam nie było takich kuleczek czarnych, a teraz są.
– Dałaś przecież jeść stworzęciu, to jak je to pewnie i kupa. W sposób oględny wyjaśniłam dziecku. Dziecię miało poobserwować i oddać naturze (gąsienice oczywiście). Ale...
Jakie było moje zaskoczenie, jak następnego dnia okazało się, że nie dosyć, że gąsienica nadal tkwi w pojemniku, to dostała jeszcze swoje własne imię. Grizelda!
Biedne stworzenie, potrząsane, przestawiane i nadmiernie dokarmiane. Dobrze, że zauważyłam, że zaczyna się gotować na parapecie, bo pewnie byłoby także upieczone.
Trzeba przyznać, że moja najmłodsza się przyłożyła, bo zdobyła wiedzę niezbędną do opieki nad Grizeldą. Co jada i kiedy będzie z niej motyl. Nie wzięła jednego pod uwagę, że zaraz wyjeżdża. Właściwie to już wyjechała. Najpierw stoczyłam z nią bój o Grizeldę właśnie, próbując przekonać uparciucha, że każdy zwierzak potrzebuje spokoju, i podróż przez pół Polski z całą pewnością jej nie posłuży. A później walczyłam o każdy drobiazg zapakowany do plecaka, który w wersji początkowej ważył chyba ze dwie tony. W każdym razie ja nie mogłam go dźwignąć. Biorąc pod uwagę, że moje dziecię raczej niewielkie jest, to pewnie też nie dałoby rady.
Po, trwających cały dzień, pertraktacjach dziecko wyjechało na zasłużony odpoczynek, a ja zostałam z grizeldą, która rano okazała się być mało (jak to nazwać?) chętna do współpracy. Dzisiaj ogród zostanie przetrząśnięty w poszukiwaniu egzemplarza zastępczego.

środa, 1 lipca 2009

Baby to ...

Baby to chuje! Zakrzyknął Aliczek wpadając z impetem do klubu. Wszyscy ze zrozumieniem pokiwali głowami świadomi tego, że od kilku dni walczył o przetrwanie związku z kobietą piękną, ale zupełnie niewyrozumiałą. Z drugiej strony - żeby aż tak?
Ochłonąwszy nieco dorzucił coś o tworzeniu klubu zatwardziałych kawalerów, do którego to klubu natychmiast dołączyli inni z połamanymi sercami. Aliczek może nie należał do grupy najśliczniejszych na świecie, a w obejściu taki lekki troglodyta, ale przesympatyczny był. Ale po latach widać, że znalazła się amatorka troglodytów i udaną parę tworzą i dzieciaczki fajne mają. A i pozostali członkowie klubu kawalerów pod wezwaniem „Baby to chuje” nie próżnowali przez te wszystkie lata i własne stadła pozakładali. A ponoć to kobiety mają skomplikowaną naturę?