piątek, 3 kwietnia 2009

Strachy...

Jak już wspomniałam zwierzyniec w naszym domu trwał prawie nieprzerwanie, po rybkach pojawiły się kanarki, chomiki, papuga, żółw, szczygieł (chociaż podejrzewam, że już w tych czasach było to mało zgodne z przepisami) i myszki były, i uratowane przed wysuszeniem jajka jaszczurek, które jak tylko zamieniły się w jaszczurki zostały wypuszczone do lasu no i pies. A raczej nibypies, ale bardzo kochany (był z nami ze dwanaście lat). Pewnie nie bez powodu mówi się „posłuszny jak pies”, w tym przypadku nie miało to żadnego zastosowania. Ale chyba jedynymi zwierzakami, o których nie wiedziała moja mama były myszki – białe myszki. Zostały przywiezione przez mojego brata i jego kolegę z zoo we Wrocławiu (dziękuję Państwu Gucwińskim, którzy obdarowali chłopców). Problem z myszkami był tylko jeden – moja mama panicznie wręcz bała się myszy, bez względu na ich kolor. Dzikie wrzaski, spazmy i inne dziwne sytuacje, to był efekt spotkania z maleńka myszką. Dlatego myszki mieszkały sobie najpierw w akwarium w szafce, a jak zaczęły gwałtownie się rozmnażać zostały przekazane częściowo do kolegi, a częściowo do piwnicy, do której mama nie zeszła przez całe trzydzieści lat jej zajmowania. Za to miała kilka przygód z myszami. Mnie się wydaja zabawne, ale ona pewnikiem piekło w tym chwilach przeżyła.
W latach kiedy wszystko było wspólne okazywało się, że nie zawsze dla wszystkich na wszystko wystarczało, dlatego też bloki powstające jak grzyby po deszczu (w końcu trzeba było mieć kogo umieszczać na tablicach przodowników pracy), były pozostawiane same sobie. Całe stada myszy i karaluchów poparte niewielką ilością szczurów były zwalczane sporadycznie i raczej we własnym zakresie trzeba było zadbać o niezbędne minimum higieny. Było to raczej trudne, żeby nie powiedzieć niemożliwe do zrealizowania. I właśnie dlatego, któregoś dnia pojawiła się u nas w mieszkaniu mysz (takie niewielkie szare stworzenie z długim różowym ogonkiem) i gdy tylko jej obecność została dostrzeżona, natychmiast doszło do scen dantejskich. Mama krzyczała i wykonywała gwałtowne ruchy kończynami dolnymi, wskazującymi na to, że albo zaczyna się karnawał w Paryżu, bo mama wyraźnie kankana ćwiczyła, albo inwazja strasznych gryzoni już się rozpoczęła.
Po podjętych próbach wypuszczenia stworzenia na klatkę schodową (niech inni się męczą) wezwana została pomoc w postaci mojej cioci, która upartą jednostkę miała zlokalizować, zneutralizować lub zrobić cokolwiek, byleby JEJ NIE BYŁO!!! TEJ WSTRĘTNEJ OKROPNEJ I KRWIOŻERCZEJ MYSZY!!!
Pierwszy etap działań wojennych
Na całej długości (5 metrowego) przedpokoju poustawiane zostały dostępne w domu krzesła i taborety, po których mama niczym rusałka Amelka przemieszczała się z punktu A do punktu B, czyli pomiędzy wnękami na szafy nazywanymi szumnie pokojami.

Drugi etap, z którego mama została całkowicie wyłączona ze względu na jej charakter (akcji nie mamy). Byliśmy z bratem jeszcze szkrabami, ale takimi co to myszy się nie boją, chętnie więc włączyliśmy się do programu poszukiwań zaginionej myszki. Została ona zlokalizowana w jednym z trzech wnęk mieszkalnych.

Etap trzeci
Pokój natychmiast został zamknięty, a wszelkie niedociągnięcia branży budowlanej w postaci szpar zostały pozatykane materiałami różnymi, przy czym myszka otrzymała wyprowiantowanie, aby przypadkiem nie chciała się w napadzie głodu przedzierać przez wszystkie zabezpieczenia.

Etap czwarty – ciocia zamieszkała z nami, aż do powrotu eksterminatora z podróży służbowej.
I wydawać by się mogło, że sytuacja jest całkowicie opanowana, gdyby nie fakt, że nie bardzo mieliśmy się w co ubierać. Przyodziewek został w jaskini zła wraz z kołdrami i poduszkami. Z drugiej jednak strony – dobrze, że mała myszka nie zamieszkała w łazience albo w kuchni ;P