piątek, 26 lutego 2010

Jak zjeść frustrację




Odkąd pamiętam to wszelkie problemy rozwiązywałam (koncepcyjnie) działając w kuchni, albo wykonując różne czynności twórcze lub mniej twórcze (generalne porządki w środku tygodnia się chyba nie zaliczają do twórczych). Tak mnie trzyma do dziś. To znaczy, że jak jest źle, to w domu pojawiają się jakieś straszne ilości ciast, albo potraw wszelakich, a jak nie mam siły na działania kulinarne, to chociaż podziergolę troszkę. Z jednej strony to może dziwne, ale myślę, że lepsze to niż zajadanie problemów, przesypianie ich, albo popadanie w nałogi wszelakie.
Tak więc – frustracje wynocha i do dzieła.
Dzieci już się do kupy zdrowotnie pozbierały, śnieg za oknem już prawie nie występuje. Roślinki chcą już ku słońcu podążać. Czas abym i ja ku słońcu.
Wczoraj co prawda dostałam poradę, aby od zachodu szczęścia wypatrywać, a to jakoś tak mało ze słońcem się zgrywa, ale co mi tam niech będzie i wschód i zachód.