poniedziałek, 3 maja 2010

A dlaczemu...

Pewnie stałam się nieciekawym obiektem obserwacji, a niektórym może się nawet wydawać, że zupełnie zapomniałam o mojej stronce. Ale nieee. Nie zapomniałam. Tak jakoś jak każdy człowiek mam chwile braku, niemania i generalnie takie, które się nie chcą komponować. Zmierzam wielkimi krokami do czasu spokojnego, letniego i takiego pełnego słońca. Trudno w to uwierzyć, szczególnie jak człowiek przez okno wyspoziernie, ale taka prawda. Za sobą mam kilka stoczonych potyczek (głównie słowych). Temat numer jeden to świnka. Świnak jak wiecie miezka ze mną już od jakiegoś czasu, ale nie o tę świnkę chodzi, chociaż i ona jest z tym tematem mocno związana. Świnka o wdzięcznym imieniu Świrek została zdiagnozowana przez moją najmłodszą jako "popadnięta w depresję" i gwałtownie potrzebująca towarzystwa.
- Mamusiu - nalegała najmłodsza - Świrek potrzebuje towarzystwa, żeby sam nie zostawał, bo sama mi mówiłaś (to taki koronny argument), że ona potrzebuje towarzystwa, a mnie ciągle nie ma.
W tej sytuacji i ja wytoczyłam ciężkie działa.
- Moja droga, wiedziałaś bardzo dobrze, zanim ta świnka się pojawiła w domu, że Ciebie ciągle nie będzie. Obiecywałaś, że każdą chwilkę będziesz jej poświęcała. A tymczasem, świnka przymierałaby głodem, gdyby nie ja i babcia. Po całym domu walają się trociny, a patyczak (który na początku swej kariery w naszym domu dostał imię, ale od chwili popełnienia morderstwa na towarzyszu, no i oczywiście od chwili pojawienia się Świrka) przestał nawet dostawać jedzenie. Drugiej śwince mówię zdecydowanie nie.
- No ale mamo - ja nawet wyliczyłam, że świnki powinny mieć (tyle to a tyle) powierzchni mieszkalnej a Świrek ma jej duuużo więcej, to mógłby zamieszkać z jeszcze jedną świnką - drążyła latorośl, zupełnie pomijając moją wcześniejszą wypowiedź.
Dyskusja została zakończona fukaniem i przeszklonymi przez łzy oczami (nie moimi oczywiście). Ale sam temat powrócił w zastraszającym tempie.
Dziecię jak tylko zobaczyło ładną pogodę przestało się również interesować ćwiczeniami na wiolonczeli. Na efekty nie czekałam długo. Odbierając młodą z lekcji gry usłyszałam, że poszło jej raczej kiepsko, a nauczyciel poprosił, abym nie angażowała tak mocno córki w opiekę nad świnką, by mogła spokojnie ćwiczyć.
I on i ja doskonale zdawaliśmy sobie sprawę z marności dziecięcej wymówki. Zapowiedziałam więc, że przyprowadzę na następną lekcję świnkę, aby mogła "zeznać" ileż to czasu poświęca jej moja zapracowana córka.
Z drugiej strony, trudno oprzeć się pokusie gdy na zewnątrz ślicznie świeci słońce. Które to słońce tak zmamiło dzieciątko, że teraz leży chore w łóżeczku.