Dzień bałwana już dawno mam za sobą. A teraz to jest chyba miesiąc świra. Mogłabym spokojnie dostarczyć materiału do kontynuacji filmu Pechowiec. Ale co tam? W końcu człowiek spokojnie może funkcjonować bez aparatu fotograficznego (padła karta), bez telefonu (padło zasilanie), również lodówka nie jest elementem niezbędnym (jest jeszcze druga działająca), telewizor, dla którego życie straciło wszystkie barwy? Wszystko to nie ma znaczenia dopóki ja sama funkcjonuję. Ale oczywiście i ja musiałam się zepsuć. Stopień zepsucia jakby postępuje od kilku ładnych miesięcy. A już przysłowiowym gwoździem stała się babka z zakalcem. Taka świąteczna, taka specjalna i taka, taka - oklapnięta.
I zaraz przypominam sobie, jak któregoś pięknego roku w okolicy moich własnych urodzin wyjechałam (chyba to jakaś wycieczka szkolna była czy coś), a po powrocie w kuchni zastałam całą baterię nieudanych płaskich jak byle jaka deska i takoż twardych biszkoptów i kompletnie załamaną moją własną mamę, która chciała mi niespodziankę uczynić i tort wyszykować. A każdy upieczony przez nią biszkopt wcale nie był biszkoptem tylko deską. Biszkopt musiałam wyprodukować własnymi siłami, ale już wówczas obiecałam sobie, że żaden zakalec nie będzie mnie denerwował. Nie dam się i już.
Chyba od tego czasu, konstrukcja psychiczna mi się nieco nadwątliła, bo gdy zobaczyłam tą cholerną babkę jak sobie równiutko opada, to zadowolona zbytnio nie byłam. Szczególnie jeśli dodam, że babka była już po tym, gdy z moimi córkami piekłyśmy muffiny czekoladowe, które maleńką chwilkę zeszły nam z oczu i to wystarczyło, żeby trzeba było włączyć do obiegu stwierdzenie - "przypalone zdrowe na żołądek". I o ile przypalone babeczki czekoladowe przeszły sprawnie przez gardła moich domowników, tak zakalcowata babka nie cieszyła się zbytnią popularnością.
Święta jednak spełniły oczekiwania wszystkich. Przyniosły wiele chwil radości i zabawy. Dzięki porażkom kulinarnym nikt nie czuje się przejedzony. A na otarcie łez zjawił się u mnie w domu piękny mazurek z orzechami i kajmakiem stworzony rączkami Biedronki. Dziękujemy bardzo :D
I zaraz przypominam sobie, jak któregoś pięknego roku w okolicy moich własnych urodzin wyjechałam (chyba to jakaś wycieczka szkolna była czy coś), a po powrocie w kuchni zastałam całą baterię nieudanych płaskich jak byle jaka deska i takoż twardych biszkoptów i kompletnie załamaną moją własną mamę, która chciała mi niespodziankę uczynić i tort wyszykować. A każdy upieczony przez nią biszkopt wcale nie był biszkoptem tylko deską. Biszkopt musiałam wyprodukować własnymi siłami, ale już wówczas obiecałam sobie, że żaden zakalec nie będzie mnie denerwował. Nie dam się i już.
Chyba od tego czasu, konstrukcja psychiczna mi się nieco nadwątliła, bo gdy zobaczyłam tą cholerną babkę jak sobie równiutko opada, to zadowolona zbytnio nie byłam. Szczególnie jeśli dodam, że babka była już po tym, gdy z moimi córkami piekłyśmy muffiny czekoladowe, które maleńką chwilkę zeszły nam z oczu i to wystarczyło, żeby trzeba było włączyć do obiegu stwierdzenie - "przypalone zdrowe na żołądek". I o ile przypalone babeczki czekoladowe przeszły sprawnie przez gardła moich domowników, tak zakalcowata babka nie cieszyła się zbytnią popularnością.
Święta jednak spełniły oczekiwania wszystkich. Przyniosły wiele chwil radości i zabawy. Dzięki porażkom kulinarnym nikt nie czuje się przejedzony. A na otarcie łez zjawił się u mnie w domu piękny mazurek z orzechami i kajmakiem stworzony rączkami Biedronki. Dziękujemy bardzo :D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz