Wiosna to czas wzmożonej aktywności. Dosłownie wszystko się ożywia: zieleń, zwierzaki, no i oczywiście ludzie. Wiele lat temu takie właśnie wiosenne ożywienie zachęciło nas (mnie i moją przyjaciółkę) do zrobienia najbardziej idiotycznej rzeczy jaką jestem w stanie wywlec z pamięci spośród idotycznych idotyzmów „wyprodukowanych” za czasów wczesnej młodości.
Obie byłyśmy posiadaczkami piesków i wiosenne spacery były na porządku dziennym, najczęściej do parku. Park nie kończył się gwałtownie pojawieniem się gęstej miejskiej infrastruktury tylko łagodnie przechodził w tereny leśne tylko gdzie niegdzie poprzecinane częściej odwiedzanymi przez spacerowiczów dróżkami dróżkami. I tylko naprawdę piękna pogoda i spory zasób czasowy pozwalał nam na wycieczkę w głąb owego lasu. Widać, to był ten czas, bo właśnie na takiej wycieczce rzecz miała miejsce. Pieski biegały, a my spokojnie sobie wędrowałyśmy dalej i dalej, aż natknęłyśmy się na wycięty pas zieleni przygotowany, jak się po chwili okazało, pod linię wysokiego napięcia, a chwilowo straszący poutykanymi tu i ówdzie betonowymi słupami. I wtedy TO się stało – ujrzałyśmy taki słup sterczący jak samotna drabina ustawiona na wzgórzu i doszłyśmy do wniosku, że świat musi niesamowicie wyglądać z takiej wysokości. Długo się nie zastanawiając zaczęłyśmy się na ony słup wspinać, wyżej i wyżej, aż do samego szczytu. Świat piękny był – to prawda, ale w momencie gdy euforia minęła i należałoby rozstać się ze słupem okazało się, że nie jesteśmy w stanie. Mięśnie stężały, a umysł zaczął ciężko się zastanawiać nad tym co zrobił. Kurczowo wczepione w beton z coraz mniejszym optymizmem patrzyłyśmy na świat, a nasze psy z coraz większym zdziwieniem patrzyły na nas, bo dziwne dźwięki towarzyszące temu „oglądaniu” zmusiły je do większego zainteresowania naszym postępowaniem.
Sytuacja patowa, droga nieuczęszczana, po pomoc nie ma kogo wysłać, trzeba zejść, a się nie da. Spięłam się w sobie i mówię do przyjaciółki – Złaź – i staram się pierwszy krok w dół wykonać. A słup coraz jakby węższy i wyższy się robi. – Nie mogę nogą ruszyć – usłyszałam w odpowiedzi. - Złaź – mówię – bo nas noc zastanie. A sama mam mięśnie nóg i rąk jak z drewna i to cholernie bolącego drewna.
Jeden stopień, drugi i piąty, a jeden od drugiego jakoś tak strasznie daleko, a ziemię to chyba w międzyczasie spod tego słupa wywieźli albo nie wiem co, bo strasznie do niej daleko. Ale noga za nogą w wielkich bólach i okrzykach bólu, podejmowałyśmy próby pokonania własnego strachu i odrętwienia i .... wróciłyśmy na ziemię. Dosłownie wróciłyśmy i tak mniej dosłownie też.
I w taki właśnie sposób, bo wielu wspinaczkach na drzewa, mury, po latach spędzonych na trzepakach dowiedziałyśmy się, że do wspinaczki wysokogórskiej zupełnie nie mamy smykałki, a należy jednak się czasami powstrzymać od pewnych działań, nawet jak człowiek jest bardzo zauroczony aurą.
Teraz tworzę sobie własne urokliwe miejsca i wcale nie musze się wspinać żeby sobie pooglądać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz