Jak byłam jeszcze szczęśliwą posiadaczką długich wakacji, jeden miesiąc przeznaczałam na pracę i pozyskiwanie środków, a drugi na wyprawy po kraju (jedyna otwarta granica, to była granica zdrowego rozsądku). Jak wiadomo najważniejsze w podróżowaniu było planowanie. Koleje, najpopularniejszy wówczas środek transportu, „zaglądały” dosłownie wszędzie. Można było odwiedzić wielkie miasta i maleńkie wioski, tylko przy tych drugich trzeba było sprężać się przy wysiadaniu.
Mając zatem wypracowane wcześniej środki umówiłam się z dwoma koleżankami na wyjazd do Krakowa. Gdzie Kraków każdy chyba wie. Zebrałyśmy się u szczęśliwej posiadaczki mini mieszkanka i zaczęłyśmy się przepakowywać, ale słońce tak pięknie zaświeciło, że uznałyśmy, iż należy się oddać jakimś stosowniejszym zajęciom niż pakowanie, np. plażowanie. Dzień długi, pogoda piękna, to tylko nad wodę. zabrałyśmy rzeczy niezbędne, ręczniki, wałówkę, stroje plażowe i korzystając ze środków transportu podmiejskiego pojechałyśmy nad wodę. Nasze silne postanowienie o odwiedzeniu Krakowa trwało w nas nieprzerwanie. W trakcie krótkiej podróży, w czasie plażowania oraz po powrocie. Dane nam jednak nie było, bo po powrocie się okazało, że jedną koleżankę wzywają pilnie rodzice, druga postanowiła coś załatwić w rodzinnym mieście – korzystając z okazji, a ja przecież nie będę siedziała sama i czekała, więc postanowiłam odwiedzić znajomych w Warszawie. Ustaliłyśmy drugi termin i każda pojechała w swoją stronę. Po kilku dniach wróciłyśmy do „naszego” mieszkanka z nadal mocnym postanowieniem wizyty w Krakowie.
Na dzień dobry spotkała nas przykra niespodzianka. Koleżanki mieszkanko stanowiło część budynku szkoły podstawowej, w której zrobiono próbny rozruch kotłowni. W kotłowni stadnie mieszkały koty (wcale nie domowe). Kot niedomowy jest przeważnie dumnym posiadaczem całego stada różnych pasożytów (koty czyste inaczej), a pchły stanowią grupę przewodnią. Wyobrazić sobie można jak sprawnie zaczęły się rozmnażać jak podniesiono letnią porą temperaturę w pomieszczeniach.
Wróciłam do punktu zbornego jako pierwsza i jak zapukałam do drzwi to otworzyły mi pchły. Nie zastanawiając się zbyt długo poleciałam po sklepach w poszukiwaniu środków zaradczych. Sklepy w tym czasie dość ubogo wyposażone ogólnie, w te środki jednak obfitowały. Wracając ze swoją zdobyczą spotkałam pozostałą część wakacyjnej kompanii i wyłuszczyłam sprawę. Był tylko jeden mankament, wszystkie były w płynie, który należało rozprowadzić równomiernie po podłodze. A na podłodze... klepki.
Ale zapewniam Was wszystko lepsze od pcheł czyhających na swoje ofiary. Do wieczora podłoga pływała w środkach owadobójczych. Zalecenie z opakowania – opuścić pomieszczenie na dwanaście godzin i zabieg powtórzyć. Wyjechać nie mogłyśmy więc wzięłyśmy dodatkową wachtę w stajni i tam spędziłyśmy noc. Spędziłyśmy to dobre określenie, bo o spaniu nie było mowy impreza trwała do rana, bo okazało się na miejscu, że takich „bezdomnych” jest więcej, a wachtówka mała taka. Rano wróciłyśmy wykończone na pole walki z małymi krwiopijcami. Pukałyśmy pukałyśmy, ale nikt nam nie otworzył. Stwierdziłyśmy więc, że drugi zabieg może poczekać, aż trochę się prześpimy. Jak już wspominałam mieszkano mini mini. Jedno jednoosobowe łóżko, kawałek szafy, stół i dwa krzesła. A my trzy. Na podłodze nie można bo środek owadobójczy, no to pozostało łóżko i stół. We dwie spałyśmy na łóżku, a jedna na stole. No i właśnie huk naszej „upadłej” ze stołu koleżanki postawił nas w końcu na nogi. Druga sesja z podłogą i wreszcie upragniony wyjazd. Jeszcze tylko kolacja i prognoza pogody w telewizji i witaj... No właśnie. Okazało się, że Kraków zapadany będzie przez kilka dni, a za to nad naszym bałtykiem wspaniałe warunki. Wepchnęłyśmy wszystko co się dało do plecaków, namiot pod pachę i poleciałyśmy na dworzec po bilety, nadal z wizją Krakowa tylko już mniej pewną. Na dworcu kolejka taka bardziej dwudniowa, a pani rozlazłym głosem zapowiada pociąg do Szczecina. Staje przy kasie i wrzeszczę trzy do Koszalina z przesiadką w Szczecinie. I wiecie co? Kobieta patrzy z obrzydzeniem, wypisuje bilet i oświadcza, że jak się Pani spóźni w szczecinie, to następny co pół godziny. Sama przyjemność podróżowania. Wszędzie można się dostać i o każdej porze i co z tego, że na stojąco na korytarzu, albo w dziesięć osób w przedziale, ale sympatycznie i wesoło.
Teraz już tak nie można. Trzeba planować i czekać w nieskończoność i pustymi przedziałami się podróżuje. No i pchły już nie są takie chętne do otwierania drzwi, za to szerszenie zamieszkały w moim namiocie. Niestety nie toleruję dzikich lokatorów. Zostali wyproszeni.
Mając zatem wypracowane wcześniej środki umówiłam się z dwoma koleżankami na wyjazd do Krakowa. Gdzie Kraków każdy chyba wie. Zebrałyśmy się u szczęśliwej posiadaczki mini mieszkanka i zaczęłyśmy się przepakowywać, ale słońce tak pięknie zaświeciło, że uznałyśmy, iż należy się oddać jakimś stosowniejszym zajęciom niż pakowanie, np. plażowanie. Dzień długi, pogoda piękna, to tylko nad wodę. zabrałyśmy rzeczy niezbędne, ręczniki, wałówkę, stroje plażowe i korzystając ze środków transportu podmiejskiego pojechałyśmy nad wodę. Nasze silne postanowienie o odwiedzeniu Krakowa trwało w nas nieprzerwanie. W trakcie krótkiej podróży, w czasie plażowania oraz po powrocie. Dane nam jednak nie było, bo po powrocie się okazało, że jedną koleżankę wzywają pilnie rodzice, druga postanowiła coś załatwić w rodzinnym mieście – korzystając z okazji, a ja przecież nie będę siedziała sama i czekała, więc postanowiłam odwiedzić znajomych w Warszawie. Ustaliłyśmy drugi termin i każda pojechała w swoją stronę. Po kilku dniach wróciłyśmy do „naszego” mieszkanka z nadal mocnym postanowieniem wizyty w Krakowie.
Na dzień dobry spotkała nas przykra niespodzianka. Koleżanki mieszkanko stanowiło część budynku szkoły podstawowej, w której zrobiono próbny rozruch kotłowni. W kotłowni stadnie mieszkały koty (wcale nie domowe). Kot niedomowy jest przeważnie dumnym posiadaczem całego stada różnych pasożytów (koty czyste inaczej), a pchły stanowią grupę przewodnią. Wyobrazić sobie można jak sprawnie zaczęły się rozmnażać jak podniesiono letnią porą temperaturę w pomieszczeniach.
Wróciłam do punktu zbornego jako pierwsza i jak zapukałam do drzwi to otworzyły mi pchły. Nie zastanawiając się zbyt długo poleciałam po sklepach w poszukiwaniu środków zaradczych. Sklepy w tym czasie dość ubogo wyposażone ogólnie, w te środki jednak obfitowały. Wracając ze swoją zdobyczą spotkałam pozostałą część wakacyjnej kompanii i wyłuszczyłam sprawę. Był tylko jeden mankament, wszystkie były w płynie, który należało rozprowadzić równomiernie po podłodze. A na podłodze... klepki.
Ale zapewniam Was wszystko lepsze od pcheł czyhających na swoje ofiary. Do wieczora podłoga pływała w środkach owadobójczych. Zalecenie z opakowania – opuścić pomieszczenie na dwanaście godzin i zabieg powtórzyć. Wyjechać nie mogłyśmy więc wzięłyśmy dodatkową wachtę w stajni i tam spędziłyśmy noc. Spędziłyśmy to dobre określenie, bo o spaniu nie było mowy impreza trwała do rana, bo okazało się na miejscu, że takich „bezdomnych” jest więcej, a wachtówka mała taka. Rano wróciłyśmy wykończone na pole walki z małymi krwiopijcami. Pukałyśmy pukałyśmy, ale nikt nam nie otworzył. Stwierdziłyśmy więc, że drugi zabieg może poczekać, aż trochę się prześpimy. Jak już wspominałam mieszkano mini mini. Jedno jednoosobowe łóżko, kawałek szafy, stół i dwa krzesła. A my trzy. Na podłodze nie można bo środek owadobójczy, no to pozostało łóżko i stół. We dwie spałyśmy na łóżku, a jedna na stole. No i właśnie huk naszej „upadłej” ze stołu koleżanki postawił nas w końcu na nogi. Druga sesja z podłogą i wreszcie upragniony wyjazd. Jeszcze tylko kolacja i prognoza pogody w telewizji i witaj... No właśnie. Okazało się, że Kraków zapadany będzie przez kilka dni, a za to nad naszym bałtykiem wspaniałe warunki. Wepchnęłyśmy wszystko co się dało do plecaków, namiot pod pachę i poleciałyśmy na dworzec po bilety, nadal z wizją Krakowa tylko już mniej pewną. Na dworcu kolejka taka bardziej dwudniowa, a pani rozlazłym głosem zapowiada pociąg do Szczecina. Staje przy kasie i wrzeszczę trzy do Koszalina z przesiadką w Szczecinie. I wiecie co? Kobieta patrzy z obrzydzeniem, wypisuje bilet i oświadcza, że jak się Pani spóźni w szczecinie, to następny co pół godziny. Sama przyjemność podróżowania. Wszędzie można się dostać i o każdej porze i co z tego, że na stojąco na korytarzu, albo w dziesięć osób w przedziale, ale sympatycznie i wesoło.
Teraz już tak nie można. Trzeba planować i czekać w nieskończoność i pustymi przedziałami się podróżuje. No i pchły już nie są takie chętne do otwierania drzwi, za to szerszenie zamieszkały w moim namiocie. Niestety nie toleruję dzikich lokatorów. Zostali wyproszeni.
A nad morzem było super. :D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz