Swego czasu mój ojciec nie wyobrażał sobie domu bez zwierząt. Pierwszym krokiem były rybki. Akwarium w tych czasach było wymysłem z kosmosu i właściwie trzeba było samemu zadbać o lokum dla tych stworzeń wodnych. Była więc rama wyspawana z kątowników i troskliwie zaszklona wyposażona w dziwne urządzenia, konstrukcji przeróżnej, ale jednak najczęściej samodzielnie wykonanej. Były tam więc elektrody wywleczone z różnych nośników energii, części od młynków do kawy, rurki jakieś i jeszcze inne zadziwiające rzeczy. Byłam wtedy małą dziewczynką, ale zawsze mnie zastanawiało, że skoro są sklepy, w których można kupić rybki i pokarm dla nich, to powinny być też takie, w których sprzedają mieszkania dla tych rybek i osprzęt do nich. Ale nic bardziej mylnego, rybka owszem, w słoiku, z podziurawioną pokrywką, przyniesionym z domu , ptaszek owszem (przedmiotem handlu były głównie kanarki) ale we własnym pojemniku. Sprzedawca miał w nosie czy klient wyniesie swojego nowego pupila w eleganckiej klatce czy w kieszeni. Zapłacił to ma.
No i wracając do tych rybek. Akwaria były przedmiotem dumy mojego ojca, problem był tylko tego typu, że on wybywał z domu na dwa trzy tygodnie do pracy w terenie, a opieka nad akwariami pozostawała w naszych rękach – mamy, moich i mojego brata. Przeważnie ograniczaliśmy się do zapewniania pokarmu i sprawdzaniu czy temperatura jest odpowiednia, bo samoróbne grzałki miały tendencję do nawalania. Któregoś dnia po powrocie ze szkoły stwierdziliśmy z bratem, że jedna rybka (nazwijmy ją złotą) pływa do góry brzuszkiem. Chociaż tak nie do końca, bo właściwie, to jeszcze jakby troszkę na boczku, a tylko troszkę brzuszkiem. Rybka wydała nam się ulubienicą taty, więc panika jaka wybuchła jest trudna do opisania. Złotą rybkę odłowiliśmy do oddzielnego pojemniczka i rozpoczęła się burza mózgów. Pomysłów nigdy nam nie brakowało :D
Pierwsze podjęte próby ograniczyły się do prostowania „kroków” rybki za pomocą narzędzi najprostszych czyli rąk. Rybka stawiana do pionu chwilkę jakby prosto płynęła, ale już za moment chyliła się ku upadkowi. Jak po którejś z kolei próbie już nie dała rady utrzymać pionu nawet przez krótką chwilkę tylko od razu fajt na plecki. Sięgnęliśmy po rozwiązania ostateczne.
W domu od niepamiętnych czasów znajdowała się taka niewielka prądnica na korbkę. Kręcisz korbką i masz prąd. Mocno kręcisz – masz większy prąd. Rybka została więc umieszczona w maleńkim pojemniku z niewielką ilością wody (która ,jak wszystkim wiadomo, prąd przewodzi). Brat trzymał końce przewodów w wodzie, a ja miałam kręcić korbką. Tylko mocno - upominał mnie – żeby silny impuls dostała.
Co tam, brat starszy był, więc i mądrzejszy – uznałam. Zakręciłam korbką i złota rybka wykonała kilka podrygów. wrzucona do słoika nawet chwilę pływała. Ale później na stałe objęła styl grzbietowy.
Za mały impuls, autorytatywnie stwierdził mój brat, mogłaś mocniej kręcić. Wina pozostała jakby po mojej stronie, a rybka wylądowała tam gdzie zawsze lądowały rybki jak odechciało im się pływać. Od tego czasu mieliśmy jeszcze sporo innych zwierząt, ale już nigdy nie podejmowaliśmy się działań reanimacyjnych.
A prądnica jest w naszym domu po dziś dzień. Na szczęście nie mamy rybek, a narzędzie tortur jest skutecznie ukryte.
No i wracając do tych rybek. Akwaria były przedmiotem dumy mojego ojca, problem był tylko tego typu, że on wybywał z domu na dwa trzy tygodnie do pracy w terenie, a opieka nad akwariami pozostawała w naszych rękach – mamy, moich i mojego brata. Przeważnie ograniczaliśmy się do zapewniania pokarmu i sprawdzaniu czy temperatura jest odpowiednia, bo samoróbne grzałki miały tendencję do nawalania. Któregoś dnia po powrocie ze szkoły stwierdziliśmy z bratem, że jedna rybka (nazwijmy ją złotą) pływa do góry brzuszkiem. Chociaż tak nie do końca, bo właściwie, to jeszcze jakby troszkę na boczku, a tylko troszkę brzuszkiem. Rybka wydała nam się ulubienicą taty, więc panika jaka wybuchła jest trudna do opisania. Złotą rybkę odłowiliśmy do oddzielnego pojemniczka i rozpoczęła się burza mózgów. Pomysłów nigdy nam nie brakowało :D
Pierwsze podjęte próby ograniczyły się do prostowania „kroków” rybki za pomocą narzędzi najprostszych czyli rąk. Rybka stawiana do pionu chwilkę jakby prosto płynęła, ale już za moment chyliła się ku upadkowi. Jak po którejś z kolei próbie już nie dała rady utrzymać pionu nawet przez krótką chwilkę tylko od razu fajt na plecki. Sięgnęliśmy po rozwiązania ostateczne.
W domu od niepamiętnych czasów znajdowała się taka niewielka prądnica na korbkę. Kręcisz korbką i masz prąd. Mocno kręcisz – masz większy prąd. Rybka została więc umieszczona w maleńkim pojemniku z niewielką ilością wody (która ,jak wszystkim wiadomo, prąd przewodzi). Brat trzymał końce przewodów w wodzie, a ja miałam kręcić korbką. Tylko mocno - upominał mnie – żeby silny impuls dostała.
Co tam, brat starszy był, więc i mądrzejszy – uznałam. Zakręciłam korbką i złota rybka wykonała kilka podrygów. wrzucona do słoika nawet chwilę pływała. Ale później na stałe objęła styl grzbietowy.
Za mały impuls, autorytatywnie stwierdził mój brat, mogłaś mocniej kręcić. Wina pozostała jakby po mojej stronie, a rybka wylądowała tam gdzie zawsze lądowały rybki jak odechciało im się pływać. Od tego czasu mieliśmy jeszcze sporo innych zwierząt, ale już nigdy nie podejmowaliśmy się działań reanimacyjnych.
A prądnica jest w naszym domu po dziś dzień. Na szczęście nie mamy rybek, a narzędzie tortur jest skutecznie ukryte.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz